O czym mówi Iñárritu, kiedy mówi o Birdmanie?
Historia jest przecież prosta, ot zapomniany gwiazdor mainstreamowej opowiastki o superbohaterze próbuje podleczyć swoje narcystyczne ego i wrócić na szczyt za pomocą reżyserowanej przez siebie sztuki teatralnej. Można by pomyśleć: nic wielkiego, kolejne rozważania na temat próżnego, aktorskiego światka, co mnie to obchodzi?
Kilka chwil minęło już od premiery Birdmana i można się było wygodnie wsłuchać zarówno w zachwyty, jak i dość szeroką falę krytycznych uwag. Wydmuszka, wydmuszka, grzmiały filmowe fora, artystowskie pustosłowie wtórowała forom część recenzji, a okrzyki stawały się tym głośniejsze, im bliżej było do rozwiązania zagadki, kto w tym roku zgarnie statuetkę złotego człowieka z mieczykiem. Oscar rzeczywiście zagościł na półce meksykańskiego reżysera, słusznie czy nie słusznie, tego rozstrzygać nie mam zamiaru, ale moment, w którym opadł już nieco dyskusyjny kurz wykorzystać mogę na spojrzenie z dystansu.
Klasyczna czynność recenzencka polegająca na streszczeniu fabuły może się w tym przypadku okazać karkołomna, choć przebieg zdarzeń zdaje się być w gruncie rzeczy nieskomplikowany, to już sposób jego opowiadania, pełen skrótów, elips i metafor, dodatkowo po mistrzowsku sfilmowany, za pomocą jednego, nieprzerwanego (!) ujęcia, może wprowadzić lekki zamęt. W efekcie film jawi się bardziej jako oniryczna podróż, która po seansie, owszem, zostawia nas w poczuciu satysfakcji, ale nie daje się tak łatwo na powrót poskładać i odtworzyć. Jest to też jedna z pierwszych analogii do prozy Raymonda Carvera, która pełni w tym filmie przecież rolę niebagatelną. Opowiadania amerykańskiego superrealisty też kipią od podskórnych emocji, ale streścić ich nie sposób.
Historia jest prosta, jak już zostało powiedziane i jest to tej historii zdecydowanie największa zaleta. Bohaterem jest aktor, Riggan Thomson, znany swego czasu z roli tytułowego Birdmana, ale obecnie ze sławą już nieco przebrzmiałą i wielką nadzieją na powrót. Na ponowne stanie się superbohaterem, tylko tym razem w prawdziwym życiu, nie na ekranie. Cała opowieść rozgrywa się w przestrzeni broadwayowskiego teatru i jego okolic, nie jest to jednak narracja elitarna – taplająca się w problemach egoistycznego światka, zamknięta na zwykłego zjadacza chleba, jak wielu chciałoby upraszczać. To, co dręczy Riggana, dręczy po trosze nas wszystkich – poczucie niespełnienia, chęć dokonania „czegoś nareszcie wielkiego”, szalona potrzeba wyjścia poza schemat – kto podobnych emocji nigdy nie doświadczył, niech pierwszy rzuci kamieniem, zwłaszcza w czasach, w których życie niechybnie zamienia się w wyścig. Postać Riggana jest, więc jedynie kondensacją współczesnych lęków, braków i targających nami ułomności.
Nie bez powodu też gra go dawno niewidziany, a bardzo popularny swego czasu z roli (a jakże!) Batmana, Michael Keaton. Tani chwyt? Efektowny trick? Pewne jest, że podjęcie aktorskiej rękawicy było w jego przypadku dużym wyzwaniem i wiązało się z aktem publicznego obnażenia. Nie dość jednak powiedzieć, że aktor wyszedł z tego obronną ręką. Jego kreacja wydobywa z tego efektownego obrazu ludzką twarz i niezwykłe pokłady szczerości. Nie sądzę, by mogło się to udać komukolwiek innemu.
Wróćmy jednak do fabuły. Riggan na udowodnienie sobie i światu, że jeszcze żyje, wybiera sposób zdumiewająco trudny – wystawienie na deskach teatru na Broadwayu, adaptacji bodaj najsłynniejszego z opowiadań Raymonda Carvera, O czym mówimy kiedy mówimy o miłości. Z tyłu głowy pobrzmiewają oczywiście echa odwiecznego konfliktu na linii kino – teatr (wypowiedziane wprost w słynnej już scenie rozmowy głównego bohatera z krytyczką teatralną). Ważniejsza wydaje się być jednak kwestia: dlaczego właśnie Carver? Na tak postawione pytanie, bohater opowiada dość ckliwą historyjkę o aktorskich początkach i namaszczeniu przez pisarza, co jednak odpowiedziałby sam reżyser? Jasnowidztwo nie jest moją specjalnością, ale nietrudno zauważyć, że wybór repertuaru nie był przypadkowy.
W centrum twórczości Raymonda Carvera zawsze był człowiek i jego relacje. W jego prozie jak w krzywym zwierciadle odbijała się Ameryka spod znaku american dream i blue melancholy – fasadowa, pełna frustracji i upokorzeń. Podobna gra pozorów ma miejsce w Birdmanie. Postacie Iñárritu, tak samo jak carverowscy bohaterowie, mówią dużo i gęsto, wygłaszają elaboraty, ale rozmawiać nie potrafią. Można przypuszczać, że sami nie wiedzą, co tak naprawdę chcieliby powiedzieć i nie dotyczy to tylko głównego bohatera, który grając, co wieczór ten sam spektakl wypowiada cały czas te same kwestie i za każdym razem mówi coś innego. Na tę komunikacyjną przypadłość cierpi właściwie każdy bohater – była rezydentka kliniki odwykowej, jego córka Sam; bufonowaty, a tak naprawdę bardzo zagubiony, gwiazdor Mike; czy też w końcu neurotyczna i sporo młodsza kochanka Riggana, Laura. Wszyscy poruszają się po niepewnym gruncie i może być tak, że nigdy nie znajdą wyjścia.
Kto by pomyślał, że taki materiał posłuży Iñárritu – królowi egzaltacji i depresji – do nakręcenia, gorzkiej jak cała beczka dziegciu, ale jednak, komedii? Wpuszczenie odrobiny humoru, do tej wybitnie dusznej historii, było zabiegiem zbawiennym, jak solidny haust powietrza.
Jest, więc Birdman doskonale wyważoną i zniuansowaną, na wzór carverowskich opowiadań, historią o niespełnieniu, o tym jak trudno nam się porozumieć, ale przede wszystkim o tym, że to nasze życie to najtrudniejsza, ale też najlepsza ze sztuk. Banalne? Ze wszech miar, ale czy my, tak po prostu, nie jesteśmy banalni?
Martyna Tomczyk