Piąty Element – Space opera, jakich mało

Milla Jovovich w jaskrawych, pomarańczowych włosach, Bruce Willis przefarbowany na blond, Gary Oldman jako szwarccharakter, rozwrzeszczany Chris Tucker i wszechobecny kamp w świecie przyszłości. Te wszystkie abstrakcyjne aspekty łączą się w jedną z najlepszych space oper w historii. Luc Besson pod koniec lat 90. postanowił spełnić swoje odwieczne marzenie i na podstawie historii, które pisał jako dwudziestolatek, zrealizował Piąty Element. Co sprawia, że ten film jest tak dobry, nawet po 20 latach od premiery?

Akcja filmu dzieje się w 2263 roku w jednej z dzielnic Nowego Jorku. Głównym bohaterem jest były komandos, pracujący jako taksówkarz – Korben Dallas (Bruce Willis), który zostaje wplątany w misję ratowania świata. Wraz z kapłanem Corneliusem (Ian Holm), DJ-em Ruby Rhodem (Chris Tucker) i Leeloo (mityczną bohaterką, wybudzoną przez naukowców po upływie 5000 lat, graną przez Millę Jovovich) musi zebrać cztery legendarne kamienie, które umieszczone w jednej ze starożytnych egipskich świątyń wytworzą strumień mocy potrzebny do zniszczenia ogromnej kuli zagłady lecącej wprost na ziemię. Oprócz odnalezienia tychże kamieni, muszą również zapewnić bezpieczeństwo Leeloo, która stanowi piąty element układanki potrzebnej do ocalenia świata.

Historia wymyślona przez Luca Bessona nie jest więc skomplikowana. Ot, kolejny film, w którym bohater musi ratować ziemię przed zagładą (i to jakże fantasmagoryczną). Historia konfliktu dobra ze złem, ludzi dążących do ratowania życia i tych, którzy za wszelką cenę pragną je unicestwić. Nie jest to jednak moralna wykładnia, a historia w znacznym stopniu stanowi pretekst do wielkiej, kosmicznej przygody, przedstawionej z ogromnym dystansem. Bruce Willis w 1997 roku miał już na swoim koncie role w trzech częściach Szklanej pułapki, Ostatnim skaucie i 12 małpach, więc o ratowaniu świata wiedział już sporo. Dlatego grany przez niego Korben Dallas reaguje ze śmiechem, gdy jego były dowódca informuje go, że znowu będzie musiał zrobić to samo.

Na niektórych portalach filmowych Piąty Element jest zakwalifikowany jako film akcji, jednak moim zdaniem jest to zbytnie uproszczenie. Co prawda jest kilka rewelacyjnie zrealizowanych, widowiskowych scen jak np. pościg taksówką zatłoczonymi ulicami futurystycznego Nowego Jorku czy strzelanina w teatrze na wakacyjnej planecie Fhloston Paradise, jednak głównym założeniem filmu jest space opera, jako czysta, fantastycznonaukowa zabawa w romantyczne podróże międzygwiezdne. Widać, że Luc Besson świetnie się bawił na etapie pisania scenariusza (który na samym początku prac miał około 400 stron [sic!]), tworząc swoim bohaterom mnóstwo problemów do rozwiązania.

Obsada

Problemy jakie spotykają bohaterów prowadzą do niezwykle komicznych sytuacji. Niekiedy ma się wrażenie, że ogląda się zbiór skeczów, z których można wyciągnąć pełno gagów i zabawnych, kultowych tekstów. Całość jednak nie funkcjonowałaby tak dobrze, gdyby nie odpowiedni aktorzy. Chris Tucker ma w końcu na swoim koncie udział w takich komediach jak Godziny szczytu czy Piątek, więc świetnie sprawdza się i w roli gejowskiego, nad wyraz ekscentrycznego DJ’a. Gary Oldman czuje się jak ryba w wodzie, grając przerysowanego złoczyńcę, wyjętego niemalże z bajki. Bruce Willis ze swoim bohaterskim sztywniactwem tworzy zabawny kontrast w relacjach z innymi postaciami, a Milla Jovovich idealnie sprawdza się w roli tajemniczej kosmitki stanowiącej obiekt pożądania zarówno seksualnego, jak i materialnego.

Świat

Z równie dużym pietyzmem reżyser podszedł także do skonstruowania świata przedstawionego. Nowy Jork według Luca Bessona jest pełen multikulturowej ludności, zaawansowanej technologii i ogromnych wieżowców. Abstrahując od konfliktu fabularnego, jest to bardzo przyjazna wizja przyszłości. Całość choć inspirowana poniekąd wizją z Łowcy Androidów, przedstawia wszystko w tak ciepły sposób, że aż samemu chciałoby się na chwile przenieść do tego świata. Ze świecą szukać tutaj dystopii czy cyberpunkowych molochów. Świat Piątego elementu to ogromny, futurystyczny plac zabaw dla postaci Luca Bessona. Dominują tu niebostrady pełne latających samochodów, żywa, jaskrawa kolorystyka i abstrakcyjne stroje, zaprojektowane przez Jeana-Paula Gaultiera (znanego chociażby z projektowania niesławnych strojów Madonny) Kicz więc pełni w Piątym elemencie rolę dystansu do historii i zabawy światem. I choć dla niektórych efekty specjalne, tworzące ten świat miejscami mogą wyglądać dość archaicznie, to moim zdaniem dodaje to nawet specyficznego uroku kampowej space operze.

Muzyka

Nie sposób nie wspomnieć też o rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej, na którą składają się zarówno utwory jazzowe, reggae, arabski pop, jak i nastrojowe, elektroniczne brzmienia. Za większość soundtracku odpowiada Eric Serra – francuski kompozytor, z którym Luc Besson współpracował już przy Leonie Zawodowcu i Nikicie, a oprócz tego może się pochwalić muzyką do Goldeneye. Dzięki niemu powstała też jedna z najlepszych scen w filmie – koncert w operze, podczas którego diva plavalaguna wykonuje sentymentalną pieśń, a w tle, za kulisami Leeloo zawzięcie walczy o swoje życie. Utwór w filmie poruszył nawet takiego twardziela jakim jest Bruce Willis więc coś musi być na rzeczy. Soundtrack więc, nie tylko umiejętnie współgra z obrazem, tworząc jedyny w swoim rodzaju klimat, ale odzwierciedla również multikulturalizm świata.

Piąty Element można więc potraktować jako symbol czystej, space-operowej filmowej zabawy. Niestety dziś na próżno szukać filmów podchodzących do tematu Sci-Fi z tak dużym, specyficznym dystansem. Nic dziwnego więc, że film Bessona spotyka się z tak pozytywnym odzewem i przez wielu jest uważany za kultowy. Dla mnie jest to jeden z najprzyjemniejszych filmów w historii. Jeśli raz na jakiś czas kogokolwiek zmęczy wszechobecność dystopii i pesymistycznego cyberpunku w dzisiejszym kinie Sci-Fi, to z pewnością warto uciec się do nieco łagodniejszej i bardziej przyjaznej wizji przyszłości, jaką Luc Besson wykreował w Piątym Elemencie. Przyjemny seans gwarantowany!

Paweł Mozolewski

Udostępnij przez: