Popołudnie westernu – W samo południe i co dalej?
Pisałem niedawno na temat kreacji Gary Coopera w Wirgińczyku, czas teraz na jego najsłynniejszy film. Na temat W samo południe napisano wiele, być może zbyt wiele. Ogromna w tym zasługa między innymi odtwórcy głównej roli. Gary Cooper, który był jednym z otwierających epokę klasycznego westernu, tutaj doprowadził swoją grą gatunek na szczyt. Kiedy aktor zmarł, a stało się to gdy trwał festiwal w Cannes w 1961 roku, dla uczczenia jego pamięci wybrano właśnie ten western i wyświetlono gościom imprezy. Aleksander Jackiewicz, omawiając finałową walkę bohatera filmu, szeryfa Willa Kane’a, pisze: „Dzielna kobieta na moment się wyrywa i Cooper błyskawicznie go kładzie jednym strzałem” – tak dalece identyfikuje aktora z postacią (nawiasem mówiąc jest tu nieścisłość: Kane strzela dwa razy).
O „ważności” tego obrazu powiedziano także wiele. Chodzi o „chmurę” filmów wyrosłych wokół jego mitologii. Na fabule W samo południe oparto sporo innych, a jeszcze więcej w ten czy w inny sposób nawiązuje lub powołuje się. Tak więc przetworzeniami klasyka są np. Odległy ląd, Klasa 1984 czy polski Prawo i pięść, bezpośrednie echa znajdziemy w Szklanej pułapce (obaj bohaterowie nawet nazywają się bardzo podobnie) i kilku spaghetti-westernach, a parodię np. w jednym z odcinków Czerwonego Karła oraz w Płonących siodłach. Są tacy, którzy uważają, że to najlepszy western wszechczasów. Niezupełnie się z tym zgadzam, ja bym wybrał 5-6 najlepszych jako równorzędnych, bo nie da się z czystym sumieniem żadnego z nich zepchnąć na drugie miejsce. Które to? Nieważne, obiecałem zająć się W samo południe z nieco innej strony, gdyż z takim podejściem jeszcze się nie spotkałem (choć możliwe oczywiście, że po prostu nie dotarłem do właściwych źródeł).
Jeszcze dokładniej – zajmę się nie samym klasykiem Freda Zinnemanna, a jego „potomstwem”. Są przypadki pewnego rodzaju serii w kinematografii, w których pojawiają się historie alternatywne. Nie są to typowe sequele, raczej tzw. „próby tematu”. Dla przykładu: Popiół i diament jest światem kompletnym, ale pozostawił uchyloną furtkę. Różne wersje Maćka Chełmickiego, z inną przeszłością i przyszłością, pojawiają się kolejno w Nikt nie woła („Maciek Chełmicki, który nie zginął”), Salcie („Maciek Chełmicki zdemitologizowany”) i Jak być kochaną („Inny możliwy Maciek Chełmicki”). Wyobraźmy sobie teraz: szeryf Kane w ostatniej scenie nie rzuca z pogardą gwiazdy na ziemię, nie ogarnia swojego miasta pogardliwym spojrzeniem i nie odjeżdża. Postanawia zostać. Zwyciężył, czuje, że jest u siebie i że jest potrzebny, a ludzie go kochają. Co dalej?
Gwiazda szeryfa – Kane uzależniony
Pierwszej odpowiedzi próbuje udzielić film Gwiazda szeryfa (Anthony Mann, 1957). Poznajemy w retrospektywnym dialogu historię szeryfa Hickmana (Henry Fonda), którego kochało całe miasto, ale każdy odmówił mu pomocy. Analogia jest czytelna. Tym razem chodziło o pożyczkę na ratowanie zdrowia żony. Nadal jednak – sam nie wie dlaczego, może przez złośliwość – zajmuje się ratowaniem innych. Jest już zgorzkniały. Powtarza się fraza o zgłębianiu natury ludzkiej, a tę naturę zna z jak najgorszej strony (jest wersją Willa Kane’a). Ostatecznie historia się powtarza: szeryf (w tym przypadku zdublowany) nie tylko nie dostaje wsparcia od miasta, ale musi przeciw własnemu miastu walczyć. I byłby to być może jeden z wielu dobrych, choć pospolitych westernów (najszlachetniejszym rysem jest kreacja Fondy), gdyby nie to, że rozgrywa w paradoksalny sposób długi szereg niuansów zaczerpniętych z W samo południe – trzeba pamiętać, że w rzeczywistości i tam jest dwóch szeryfów. Obaj szeryfowie W samo południe są tym samym szeryfem i obaj szeryfowie w The Tin Star są Kane’ami. I obaj na innych etapach życia niż u Zinnemanna. Otwiera się szerokie pole interpretacji.
Ostatecznie gest rzucenia gwiazdy na ziemię powtarza się (ciekawie rozegrany), wraca też motyw: nie jest nim wiara w sprawiedliwość, a wiara w człowieka. Najtragiczniejszym jednak być może momentem jest ten, kiedy tłum odwraca się od głównego antagonisty. Zachowują się jak plastelina. Stają po dobrej stronie tylko dlatego, że dobro było bardziej bezwzględne i brutalne. Kolejnym elementem tej intertekstualnej gry (to rok 1957!) jest wyjazd z miasta. I może dałoby się zarzucić, że Mann trywializuje wymowę pierwowzoru (z pewnością to prawda), ale też bardzo ciekawie z nim rozmawia.
Śmierć rewolwerowca – Kane znienawidzony
Na tym jednak kończą się trywializacje. Dwanaście lat później powstała druga próba tematu „szeryf Kane pozostaje w mieście”. Z całym szacunkiem dla znaczenia obu wzmiankowanych wyżej filmów i pamiętając o problemach z ukończeniem opisywanego teraz obrazu, jest on bez wątpienia wart docenienia. Alternatywny Kane nazywa się tu Patch i oczywiście jest szeryfem. Film, o którym piszę nosi tytuł Death of Gunfighter (reż. Allen Smithee[1]), jego oficjalny polski tytuł jest prostym przekładem – Śmierć rewolwerowca, chociaż pierwsza emisja w Polsce (telewizyjna) była zatytułowana Szeryf z tamtych lat i myślę czasem, że to co najmniej nie gorsza opcja niż oryginalna, amerykańska.
Dla zarysowania szerszego kontekstu warto wspomnieć o dwóch dodatkowych okolicznościach. Po pierwsze jest to produkcja z 1969 roku, tego samego, w którym powstaje Dzika banda, potocznie uważana za pierwszy antywestern (wszystkie takie granice są umowne, choć i ten sąd o umowności granic jest też umowny). Jednak Śmierć rewolwerowca jest bez cienia wątpliwości także antywesternem, jednym z tych pierwszych, co do których można mieć całkowitą pewność przynależności do nurtu. Po drugie – wszystkie korzenie antywesternu tkwią w westernie klasycznym, można przyjąć, że stanowią jedynie szczególny rodzaj reinterpretacji. Sygnały nadchodzącej rewizji można znaleźć we wszystkich czołowych filmach gatunku. Jeśli więc na przykład sięgnąć do klasyka The Gunfighter (warta zauważenia zbieżność tytułów z Death of Gunfighter), znajdziemy tam niemal bliźniacze struktury – co prawda inaczej rozegrane. Oczywiście najgłośniejsze echo odzywające się w Śmierci rewolwerowca to właśnie reinterpretacja W samo południe.
Szeryf (zagrany znakomicie przez Richarda Widmarka) jest oficjalnie wielki i uwielbiany. Ratował miasto wielokrotnie i spektakularnie. Tak bardzo spektakularnie i tak bardzo wielokrotnie, że tłumiona latami nienawiść do niego nie znajduje żadnego ujścia. Mieszkańcy są stłamszeni jego pozycją, doskonałością, niewzruszonością. Zaczynają się dusić, choć w mieście panuje porządek. Co jakiś czas ktoś nie wytrzymuje i próbuje zabić szeryfa, ale mijają lata, a żaden przeciwnik nie okazuje się godny. Szeryf jest jak maszyna. Budzi tyle samo podziwu, co bezsilnej wściekłości. Choć zabija ewidentnych bandytów i choć robi to często w obronie własnej, zaczyna być spostrzegany jako seryjny morderca.
Potem poznajemy go z drugiej strony, prywatnie. Jest samotny, wyniszczony, na skraju załamania nerwowego. Zaczyna popełniać błędy, a przede wszystkim nie rozumie, co stało się z jego – dawniej prostą – robotą szeryfa. Dlaczego jest znienawidzony, skoro strzeże prawa. Filmowy szeryf Patch nie mógł oczywiście oglądać jeszcze innego westernu, ze wspomnianym Fondą w roli głównej wraz z innym gwiazdorem – Anthonym Quinnem, mianowicie Warlock (1959). Gdyby oglądał, usłyszałby kwestię kolejnego mitologicznego szeryfa: „Przyjeżdżam tu w aureoli zbawcy. Zaprowadzam porządek. Najpierw są państwo zadowoleni. Wszak kłopotów jest mniej. Lecz potem dzieje się coś dziwnego. Mają państwo wrażenie, że jestem zbyt potężny. Zaczynają się państwo mnie bać. Może nie mnie, ale tego co reprezentuję. Żebyśmy wszyscy byli zadowoleni, muszę wyjechać”.
Mieszkańcy miasta doskonale wiedzą, że są bandą tchórzy i kombinatorów. Ale usprawiedliwia ich jedna niepodważalna prawda: takie nadchodzą czasy. Wyrażone jest to explicite, ale też symbolicznie (np. obecność prymitywnego samochodu). Czasy Dzikiego Zachodu mijają i zabierają do grobu ludzi, którzy tego nie zrozumieli.
I oczywiście można rozmawiać o przewagach W samo południe nad Śmiercią rewolwerowca – jako dzieła filmowego. Można też dostrzec przewagę aktorską Coopera (wybitny) nad Widmarkiem (bardzo dobry). Ale jeśli na chwilę o tym zapomnieć, szeryf Kane jako postać ma także przewagę nad tragiczną postacią szeryfa Patcha. Kane odszedł, Patch został. O odejściu Kane’a debatowano w niezliczonych opracowaniach, przypisując mu przeróżne intencje. A to dumę, a to poruszenie sumienia tchórzliwego miasta, a to utratę wiary w sprawiedliwość. Moim jednak zdaniem on po prostu wie, że odchodzi w przeszłość. Walka w opustoszałym mieście to amerykański „ostatni zajazd na Litwie”, szlachetność czy podłość stron tego starcia nie ma nic do rzeczy. Muszą dopełnić swojego przeznaczenia i przeminąć. Kane zwycięża tylko pozornie, a jego pogarda jest pogardą dla nowych czasów, które tylko na moment zdołał powstrzymać.
Naturalnie miejsca i postacie z filmu są fikcyjne, a fabuła kończy się odjazdem Kane’a, nie pokazano dalszych wydarzeń. Jednak i tak doskonale wiemy, co stało się później z miastem Hadleyville. Zbudowano tam oczywiście szkołę, zmieniali się burmistrzowie, a wkrótce powstała linia tramwajowa i oddziały banków. Niektórzy z jego mieszkańców uczestniczyli w I wojnie światowej, inni splajtowali później podczas wielkiego kryzysu. Po II wojnie światowej pojawił się gang motocyklistów i szafy grające. Dziesięć lat potem na obrzeżach powstała komuna hippisów. Całkiem niedawno mniej więcej połowa mieszkańców głosowała na Trumpa, a druga połowa – na Clinton. Tchórzliwe, niegodne miasto Hadleyville istnieje i ma się świetnie.
Co jednak stało się ze szlachetnym szeryfem Willem Kanem i jego dzielną żoną po odjeździe? Czy ktoś wie, co stało się z szeryfem Kanem?
Sławomir Płatek
[1]Historia z „Allenem Smithee” zasługuje na oddzielne omówienie.