Avengers: Age of Ultron

Ostatnie kilka lat w kinematografii można określić złotą erą ekranizacji komiksów. Świat pokochał superbohaterów i ich perypetie jak nigdy dotąd. To zjawisko jest w głównej mierze zasługą Marvela, który, pod skrzydłami Disneya, regularnie karmi nas kolejnymi obrazami składającymi się na rozbudowane uniwersum. Można ubolewać nad tym, że artyzm zastąpiła prosta rozrywka i finansowa kalkulacja, ale byłoby to niesprawiedliwe wobec tych komiksowych blockbusterów. Nie sposób zaprzeczyć, że są skierowane do każdego i polegają na czystej akcji oraz nieskomplikowanych motywach fabularnych. Są jednak przy tym kapitalnie obsadzone i zagrane, wzorowo zrealizowane technicznie i bezpretensjonalnie zabawne. W moich oczach to ostatnie jest najważniejszą częścią sukcesu – zamiast nadęcia i nadmiaru patosu mamy poczucie humoru i luz, które ratują te filmy przed popadaniem w śmieszność. Nie inaczej jest z najnowszym hitem Jossa Whedona, czyli kontynuacją Avengers i oficjalnym zamknięciem drugiej fazy filmowego uniwersum Marvela.

Już od pierwszej sceny nasze zmysły atakuje symfonia eksplozji, efektownych ujęć i spowolnień czasu. Jedni docenią bezceremonialne wrzucenie widza w sam środek akcji, inni będą mieli wątpliwości czy nie oglądają przypadkiem kolejnego odcinka serialu. Rozumiem obie strony i przyznaję, że film cierpi na brak wyraźnie odczuwalnej autonomii i własnej tożsamości. Tego typu rozterki nie towarzyszyły mi jednak podczas seansu, którego większość spędziłem z szerokim uśmiechem na ustach. W kontekście tego filmu Whedon jawi mi się jako Święty Mikołaj z workiem pełnym zabawek i łakoci, którymi hojnie zasypuje widownię. Dla każdego coś się znajdzie: humor, dramat, momenty grozy czy absurdalnie przegięte sekwencje akcji – a to wszystko umiejętnie przeplecione chwilami wytchnienia. Praktycznie każdy element filmu jest satysfakcjonujący. Zabawnych żartów sytuacyjnych pojawia się tu więcej niż w niejednej komedii, chemia między głównymi bohaterami jest wręcz namacalna, zdarzają się również przebłyski geniuszu twórców jak sceny narodzin tytułowego Ultrona.

Tu muszę się zatrzymać ponieważ Ultron zasługuje na własny akapit. W moim mniemaniu to najciekawszy i najlepiej wykreowany przeciwnik w całym filmowym uniwersum Marvela. Już jego początek jest interesujący – tytułowy nemesis zostaje stworzony przez Tony’ego Starka w ramach eksperymentu ze sztuczną inteligencją, eksperymentu, który miał szansę zapewnić ludzkości stałe bezpieczeństwo. Ultron swoją misję ochrony świata pojmuje jednak w dość pokrętny sposób i wypowiada wojnę Avengersom, a następnie reszcie ludzkości. W pierwszej kolejności należy oddać szacunek James’owi Spader’owi – to jego głos jest w głównej mierze odpowiedzialny za wyjątkość tworu Starka. Groza występuje tu na przemian z komizmem. Ultron w jednej chwili brzmi jak robotyczna zapowiedź zagłady, w innej jak rozemocjonowany nastolatek, który dopiero odkrywa swoją osobowość. W dodatku to właśnie jemu przypadły najbardziej zapadające w pamięć kwestie i nawet Iron Man musi uznać jego wyższość na tym polu. Przed seansem obawiałem się, że poprzeczka wcześniej ustawiona przez Lokiego będzie nie do przeskoczenia. Nie mogłem bardziej się mylić. Na koniec dodam tylko, że w parze z charakterem Ultrona idzie jego wygląd – świetny projekt, świetne wykonanie, zwłaszcza jego pierwsze, upiorne, ciało.

Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że strona techniczna filmu została zrealizowana na wysokim poziomie. Efekty specjalne, scenografia, montaż i ogólny rozmach – tu po prostu widać grube miliony zainwestowane w ten obraz i brak hamulców reżysera. Niektóre sceny są przegięte do tego stopnia, że zwyczajnie wybuchłem śmiechem. Co w żadnym wypadku nie powinno być postrzegane jako przytyk, bo bawiłem się świetnie. Żeby nie być gołosłownym – zapowiadaną w zwiastunach walkę Iron Mana z Hulkiem wieńczy całkowite zburzenie całego (wciąż budowanego) wieżowca, przez który bohaterowie powoli się przebijają. I wcale nie jest to największa atrakcja. Twórcy nie zatracili się jednak w możliwościach komputerów, sporo scen akcji to stare dobre popisy kaskaderskie. Pochwalić należy również pomysłowe przedstawienie mocy dwójki nowych bohaterów – Scarlet Witch i Quicksilvera. Na tle reszty oprawy audiowizualnej zadziwiająco blado wypada ścieżka dźwiękowa. Poza kilkoma scenami z Ultronem nie zdawałem sobie sprawy z jej istnienia. Nie była to zła lub niedopasowana muzyka, po prostu nie wywarła na mnie żadnego wrażenia.

Momentami zastanawiam się dla kogo piszę ten tekst. Zainteresowani tematem albo wybrali się już do kina, albo zrobią to w najbliższej przyszłości. Prychających z irytacją na samą myśl o superbohaterach i tak nie przeknonam. Przychodzą mi do głowy dwa rodzaje potencjalnych czytelników: przypadkowy widz oraz osoba, która widziała film i chce porównać wrażenia. Temu pierwszemu stanowczo odradzam „Czas Ultrona”, a przynajmniej do czasu obejrzenia poprzednich produkcji Marvela, przede wszystkim „Avengers” oraz sequeli „Thora” i „Kapitana Ameryki”. Jeśli chodzi o moje odczucia, to muszę powiedzieć, że dostałem to czego oczekiwałem, czyli dobrą komiksową rozrywkię. Miłą niespodzianką okazała się ważna i ciekawa rola Hawkeye’a – Whedon nareszcie postanowił zrobić użytek z jednego z najbardziej utalentowanych aktorów w swoim filmie. Zaskakuje też sprawne przedstawienie wątków bardziej kameralnych i osobistych jak skrywane lęki bohaterów czy rozwijające się uczucie między Black Widow a Hulkiem. Ogółem, „Czas Ultrona” to kawał świetnej rozrywki dla każdego entuzjasty opowieści o superbohaterach. Niezainteresowanym tematem powiem wprost: ten film prawdopodobnie nie odmieni Waszego podejścia do całej sprawy. Swój czas i pieniądze zarezerwujcie na nowego Mad Maxa, który właśnie tryumfalnie wkracza do naszych kin.

Mikołaj Lewalski

Udostępnij przez: