Nikt nie woła (o ten film)
Nie tak dawno otworzono dwa filmowe kanały na youtube – „Tor” i „Kadr”. Zwłaszcza ten drugi warto polecić, znajdziemy tam kopalnię „szkoły polskiej”, między innymi dramat Nikt nie woła (reż. Kazimierz Kutz).
Jest to jeden z mniej znanych obrazów wspomnianego nurtu polskiej kinematografii. Powody zapomnienia są co najmniej dwa: ekstremalne podejście do zdjęć i niedopowiedzenie jako główny motor ekspresji. Odbiega to od stylu narracji kina klasycznego, zbliża do niektórych europejskich „autorskich” eksperymentów z tego okresu. Widz przyzwyczajony do szybszego tempa opowieści (jak np. w Popiele i diamencie, który pojawi się jeszcze w tym tekście), może poczuć się rozczarowany. Większość akcji dzieje się tu w umyśle widza, twórcy tylko sugerują – i to najczęściej sugerują obrazem, stąd gigantyczna rola zdjęć jako źródła treści.
Wszystko tu jest scenografią
Mamy tu bowiem bogactwo kadrów. Można by z tego filmu zrobić kilkanaście wystaw fotografii i każda byłaby kandydatem do wszystkich możliwych grand prix. Wiele ujęć jest zaburzonych. Nie mają w sobie żadnych cech ideału, ani śladu szkolnych akademizmów. Jednocześnie – ani jednego błędu. Doskonałość, która nie ma żadnych potocznych cech doskonałości. Są to kadry malarskie w pewien specyficzny sposób. Stare fotografie rodzinne i portretowe były modelowane kiedyś w charakterystycznym stylu. Na odbitkę nanoszono farbę. Powstawało coś, co nazwano monidłem. To nie jest dokładnie ten typ malarskości kadru, ale bardzo bliski. Świat na zdjęciach jest z jednej strony skrajnie realistyczny, z drugiej – niemal psychodeliczny.
Cała „teatralność” scenografii i ustawienie, sceniczność ruchu aktorów – są znaczące. Stoi za nimi wymowa metaforyczna, błędem jest zarzucanie filmowi manieryzacji. Czasem, co prawda jest to posunięte zbyt daleko, metafora staje się „syntetykiem”. Jednak są to tylko drobne błędy na ciekawym założeniu artystycznym. To jest to, co znacznie później próbował robić Tarkowski w ostatnich filmach (zwłaszcza Ofiarowanie) i uzyskiwał jedynie pozę, pretensjonalną napuszoność, fałsz. Wiąże się z tym montaż wewnątrzkadrowy, niezbędny do realizacji takiego założenia. Jest prowadzony w sposób zwracający uwagę na konwencję, ale elegancko. Dostajemy w każdym razie jasny sygnał, że gra z formułą teatralną jest zamierzona, dotyczy to i aktorstwa, i typu zdjęć.
Operatorem kamery był Antoni Nurzyński. Zdjęcia – Jerzy Wójcik, znany (żeby wymienić najgłośniejsze filmy) z Faraona, Potopu, Westerplatte, Popiołu i diamentu. Często pojawiają się asymetryczne kadry, podzielone dokładnie lub z drobnym dysonansem na pół, mówiąc regułami klasycznej estetyki – wprowadzające pośrodku „kolumnę” zamiast „interkolumnium”. To podwaja zdjęcie. Oba kadry jednego kadru płyną równolegle. W tych momentach są jakby dwa filmy naraz – sposób nie jest odkrywczy, ale wyjątkowo sprawnie i sugestywnie zastosowany. Wszystko to robione jest analogowo, przy wykorzystaniu nowoczesnych wówczas technik operowania głębią ostrości, ale przecież bez obecności komputera.
Porządni mężczyźni wyginęli na wojnie
Treść: subtelnie i z intuicją zarysowana sytuacja na Ziemiach Odzyskanych. Film jest łatwiejszy do zrozumienia, jeśli zna się te realia; dobrze lokuje się w kontekście innych o podobnej tematyce, choć różnie sprofilowanych – Prawo i pięść (bliźniacza scena z pociągiem otwiera oba filmy), Dwie godziny, w końcu Róża Smarzowskiego. Jednak fabularny wątek jest bliski zwłaszcza obrazowi Popiół i diament. Dzieło Wajdy uznawane jest za wielkie. A jednak ma swoją alternatywną wersję i ta alternatywa jest według mnie ciekawszą propozycją. Wszystkiego tego, co musimy wiedzieć, u Kutza musimy się domyślić (u Wajdy jest to powiedziane dużo bardziej wprost). Jeśli chodzi o uczciwość historyczną, obu filmom można coś zarzucić, ale Kutz poradził sobie zgrabniej, właśnie dzięki narracji niedopowiedzeń.
Główny bohater nieprzypadkowo dostał przezwisko Bożek (w filmie pojawia się na początku jako Bohdan Nieczuja). Przyjrzenie się fabule wyjaśnia to dostatecznie. Okazuje się szybko najbardziej atrakcyjnym mężczyzną w okolicy, co mąci w głowie wielu kobietom. W ogóle film jest „hłaskowski”, jeśli chodzi o wątek relacji damsko – męskich i w momentach, kiedy nawiązuje do westernu. Najlepsze z nich, to ujęcia w lokalnym „saloonie”, wizja zapowiada estetykę „acid-westernu”, z psychodeliczną scenerią i w jakiś osobliwy sposób demonicznym banjonistą. W tym i paru innych momentach pojawiają się ślady montażu atrakcji.
Nie da się powiedzieć, czy film kończy się dobrze, czy źle. Otwarte zakończenie pozwala wybrać sobie opcję i wbrew dominującej interpretacji, moim zdaniem w tej konkretnej narracji (do której widz sam dopisuje ciąg dalszy), smutne zakończenie ma większe szanse utrzymać konwencję filmu, choć ów ciąg dalszy ma projekcję już wyłącznie w wyobraźni.
Niestety, są i słabości – gra aktorska pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście, można wskazać na pozytywy, jak niemal cała kreacja Zofii Marcinkowskiej, czy epizody Aleksandra Fogla, ale główny bohater i kilka drugoplanowych postaci wykonują swoją pracę na pograniczu dopuszczalności. Prawdą jest, że trzeba wziąć pod uwagę czas i ówczesne standardy. Takie fajerwerki aktorskie, jak w Bazie ludzi umarłych były wyjątkami, norma była znacznie bliżej Zaduszek, czy właśnie Nikt nie woła. Ten drugi sprawia wrażenie zbliżania się do dolnej granicy owej normy, choć może jednak jej nie przekracza. Rażą też niekiedy synchronizacje dialogów dodanych w postprodukcji. W każdym razie pozostałe walory filmu mają moc ocalenia go.
Sławomir Płatek