Filmowe realizacje Davida Lyncha w pierwszej kolejności ucieleśniają światy o dychotomicznej konfiguracji: emanacja złem – epatowanie dobrem. Do istotniejszego porządku znaczeń w twórczości reżysera należy zaliczyć ten, który wiąże się właśnie z zagadnieniem istnienia dwóch kategorii moralnych – dobra i zła; zwykle przedstawiane konwencjonalnie jako para przeciwstawnych zjawisk: sacrum i profanum, światło i ciemność, u Lyncha zdają się wzajemnie przenikać. Filmy twórcy podejmują w istocie temat współzależności obu kategorii, bazują na konceptach płynności i przenikalności. Zakresy obu pojęć ulegają znacznej dyfuzji, tworzą rozmyty gradient. Sedno twórczości reżysera tkwi w rejestracji dualistycznego wymiaru rzeczywistości i wynikających z takiego podziału destrukcyjnych konsekwencji. Można pokusić się o stwierdzenie, że twórca bada wręcz ontologiczny uraz wywołany dualizmem.

Brazylijski fotograf Sebastiao Salgado poświęcił swoje życie tworzeniu traktatu o doli człowieka: językiem światła i cienia spisuje dzieje ludzkości od ponad czterdziestu lat. Jego działalnością zainteresował się między innymi niemiecki reżyser Wim Wenders – do tego stopnia, że uczynił ją tematem swojego najnowszego dokumentalnego filmu. Sól Ziemi jest próbą stworzenia portretu uczestnika najważniejszych wydarzeń XX wieku.

Publikowaliśmy już jedną recenzję Demona (2015, Marcin Wrona), mamy jednak dwie, więc teraz ta druga:

Tak, jak można było się spodziewać, jednym z wątków dyskusji o tym filmie jest pytanie do jakiego gatunku należy. Samo takie pytanie jest świadectwem, że realizując fim Demon Wrona próbuje utrzymać się w światowych trendach, zacierających granice lub modyfikujących gatunki. Tym razem mamy do czynienia z opowieścią na prawach horroru, co nie oznacza naturalnie, że nie złamano żadnych zasad. To złamanie doprowadza komentatorów do zupełnej bezradności, co z kolei dowodzi, jak słabo słychać u nas głosy ze świata.

Na przykład – spór o „polski antysemityzm” tak silnie zdominował dyskurs medialny, że trudno jest przełknąć film, w którym „zabicie Żyda” nie wiąże się ani z holokaustem, ani z owym „polskim antysemityzmem”. Trudno będzie się od tych wątków oderwać także z tego powodu, że film Wrony inspirowany jest dramatem Przylgnięcie Piotra Rowickiego. Znajdziemy jednak wystarczająco dużo różnic, żeby pokusić się o odmienne interpretacje i posądzić o różną wymowę. W filmie nie ma żadnego gangu, główny bohater nie ma z Polską nic wspólnego, pojawia się też bardzo istotny wątek opętania na weselu, co pozwala utożsamić Demona z zupełnie innym pierwowzorem niż Przylgnięcie (o tym za chwilę). Nie poznajemy historii Hany. W końcu – film żyje własnym życiem i do zinterpretowania go nie da się używać klucza z dramatu o charakterze lokalnym, być może efemerycznym, klucza, o którym większość widzów kinowych nigdy nie słyszała i nie usłyszy, zwłaszcza jeśli film przekroczy granice Polski. Spektakl wydaje mi się zaledwie impulsem do skomponowania nowej opowieści, rekwizytornią postaci oraz wątków.

Z jednej strony to cenny pokaz sztuki performance’u, z pozoru jednej z nowszych (oczywiście ta „nowość” jest dyskusyjna, raczej chodzi o to, że te aktywności istnieją wciąż poza kanonem, bo generacyjnie to dość stara sztuka). Podobnie jak w filmie Jesteś bogiem „skanonizowano” fragment kultury popularnej, awansując ją do kultury wysokiej gestem zaproszenia, błogosławieństwa i wyposażenia w artystowską aurę. Film jako mistrz ceremonii chrzczący „dzikiego” adepta. To cenne, choć nie wiadomo na ile trwałe, bo i sam performance, choćby go nie wiadomo jak nobilitować, jest nietrwały. Wynika to z jego natury, co zresztą podkreślono w dialogach.