Pierwsze kadry są makabryczne. Słońce w centrum fotografii, potem zachód słońca, nie ma jak wiadomo bardziej pretensjonalnych ujęć niż Indianin w słońcu lub to samo słońce w czerwonej łunie zachodu z torem kolejowym na pierwszym planie. Ale to na szczęście tylko złe dobrego początki. Zdjęcia co prawda do końca pozostają co najwyżej pięknie poprawne (nigdy – odkrywcze), ale przede wszystkim – przestają razić. Chwilami wręcz hipnotyzują, co zwraca z nawiązką pierwsze rozczarowania, pomimo że tu i ówdzie zakrada się pretensjonalność.

Dzisiejszy Homo Popcornicus jest rozpieszczony. W kinach serwuje mu się starannie przygotowane filmowe dania, które są uciechą zarówno dla jego oczu, uszu jak i czasem dla pozostałych zmysłów (w przypadku gdy chodzi na filmy 5, 10 czy 15D). Nie zawsze jednak więcej i staranniej oznacza lepiej. I tak jak w prawdziwym życiu czasem nachodzi nas potrzeba zjedzenia soczystego kebaba z jakiejś obskurnej przydrożnej budki, tak czasem potrzebujemy czegoś prostego i dosadnego, pozwalającego zanurzyć się bez zbędnych ceregieli w świecie stworzonym przez filmowców. Odpowiedzią na ten głód mogą być filmy typu found footage.

Publikowaliśmy już jedną recenzję Demona (2015, Marcin Wrona), mamy jednak dwie, więc teraz ta druga:

Tak, jak można było się spodziewać, jednym z wątków dyskusji o tym filmie jest pytanie do jakiego gatunku należy. Samo takie pytanie jest świadectwem, że realizując fim Demon Wrona próbuje utrzymać się w światowych trendach, zacierających granice lub modyfikujących gatunki. Tym razem mamy do czynienia z opowieścią na prawach horroru, co nie oznacza naturalnie, że nie złamano żadnych zasad. To złamanie doprowadza komentatorów do zupełnej bezradności, co z kolei dowodzi, jak słabo słychać u nas głosy ze świata.

Na przykład – spór o „polski antysemityzm” tak silnie zdominował dyskurs medialny, że trudno jest przełknąć film, w którym „zabicie Żyda” nie wiąże się ani z holokaustem, ani z owym „polskim antysemityzmem”. Trudno będzie się od tych wątków oderwać także z tego powodu, że film Wrony inspirowany jest dramatem Przylgnięcie Piotra Rowickiego. Znajdziemy jednak wystarczająco dużo różnic, żeby pokusić się o odmienne interpretacje i posądzić o różną wymowę. W filmie nie ma żadnego gangu, główny bohater nie ma z Polską nic wspólnego, pojawia się też bardzo istotny wątek opętania na weselu, co pozwala utożsamić Demona z zupełnie innym pierwowzorem niż Przylgnięcie (o tym za chwilę). Nie poznajemy historii Hany. W końcu – film żyje własnym życiem i do zinterpretowania go nie da się używać klucza z dramatu o charakterze lokalnym, być może efemerycznym, klucza, o którym większość widzów kinowych nigdy nie słyszała i nie usłyszy, zwłaszcza jeśli film przekroczy granice Polski. Spektakl wydaje mi się zaledwie impulsem do skomponowania nowej opowieści, rekwizytornią postaci oraz wątków.