Blade Runner 2049

Blade Runner 2049 – zrodzony, a nie stworzony

Zacytowany w tytule fragment liturgii katolickiej jest wielokrotnie przytoczony w nowej odsłonie Łowcy androidów, choć ani razu bezpośrednio. Różnica między narodzeniem a stworzeniem (wyprodukowaniem) jest jednak osią całej fabuły i ewentualnych powikłań etycznych z niej wynikających.

Przypomnijmy, że „zrodzenie” dotyczy postaci Jezusa i uczłowiecza go, co implikuje złożone problemy teologiczne czy szerzej – kosmogoniczne. W naturalny sposób rodzi się pytanie, czy w fabule „zrodzenie” androida czyni z niego mesjasza i jasno trzeba odpowiedzieć, że nie. Już w tym momencie można uznać, że użyto symboliki nie odnosząc jej do niczego.

Blade Runner 2049

Zdecydowanym plusem jest próba pójścia o krok dalej w rozgrywkę teologiczną. Blade Runner stawia pytania o akt stworzenia i istotę życia. Oczywiście jest to spór z bogiem (a może Bogiem?), temu sporowi warto się przyjrzeć bliżej, choć niekoniecznie stało się tu coś istotnego.

W oryginalnym Łowcy wątek symboliki imienia Rachel nie był przywołany wprost, chociaż na tle wymowy całego obrazu trudno to uznać za przypadek. Tym razem zdekonstruowano tekst i okazało się, że ma niespodziewany potencjał. Biblijna Rachela była „umiłowaną” żoną patriarchy Jakuba (wątek kwestionowania patriarchatu w tym obrazie mógłby być rozbudowany do oddzielnego omówienia), jednak jego dzieci rodziła druga żona, Lea o „bezbarwnych oczach”. Nawiązanie do barwy oczu pojawia się w jednym z dialogów; co ciekawe – zielony kolor jest najrzadszym z klasyfikowanych. W końcu jednak wykorzystuje się topos bezpłodnej żony, która cudem (słowo „cud” pada kilkukrotnie) rodzi najpierw Józefa, błogosławionego podwójnym dziedzictwem, a następnie Beniamina; przy tym drugim porodzie matka umiera. Umiera też matka w fabule Blade Runnera. Biblia zresztą pełna jest cudownych porodów, często powiązanych z bezpłodnością. Warto być może dodać, że biblijny Józef jest w konflikcie ze swoimi braćmi, co poniekąd przekłada się na konflikt bohatera „K” z innymi androidami. A jeśli połączyć imię Józef z nazwiskiem „K”, otwiera się tyle furtek, że aż nie chce się w nie brnąć (zakładam, że Kafkę zacytowano świadomie). A nawet abstrahując od Kafki, imię „Joe” jest jednym z możliwych anglojęzycznych odpowiedników imienia Józefa, syna patriarchy Jakuba.

W tym właśnie problem. Twórcy filmu zdają się na chybił-trafił miotać kodami, symbolami, tropami. Masa odwołań, nawiązań, niekiedy samo-generujących się jest nie do ogarnięcia, wygląda jednak na formułowaną przypadkowo, jak zachowanie złodzieja, który ma tylko kilka minut, żeby wrzucić do wora co popadnie i zwiać, zanim przyjedzie policja, bo alarm się włączył. Wrzucił to, co leżało na stole i ewentualnie w barku (nachalne lokowania produktów, a black Johnnie Walker to już lekka przesada). Odwołania i nawiązania mnożą się, multiplikują, bo i nasz czas jest taki, że trudno powiedzieć cokolwiek, co by się nie odnosiło do czegoś innego. Rzuć kamieniem na ślepo, a trafi w gotowe signifiant. Można się tak bawić w ramach dadaistycznych warsztatów twórczego pisania, ale nie wolno w ramach sztuki. I stawiam to jako zarzut.

Blade Runner 2049

Muszę jednocześnie dopowiedzieć, że na razie niewiele o tym filmie wiemy. Przepraszam za obcojęzyczny wtręt, ale angielskie sformułowanie „only time will tell” pasuje tu znacznie lepiej niż jego polski odpowiednik, gdyż otoczone jest nieco inną konotacją, taką choćby jak utwór Mike’a Oldfielda. Na większość pytań stawianych w fabułach obu Łowców odpowiada czas i czas jest sam w sobie odpowiedzią. Czas odpowie też na pytanie o wartość tego dzieła, dopiero kiedy się „uleży” i zostanie obłożone setkami takich tekstów, jak ten. Nie traktuję więc żadnego napisanego tu zdania dogmatycznie. Na marginesie – sądzę, że słowo „blackout” nie powinno być tłumaczone na polskie „zaciemnienie”, tylko pozostawione w oryginale. Po tym drobnym usprawiedliwieniu można iść dalej.

Ridley Scott ma ostatnio poważne problemy ze swoją postawą twórczą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że po prostu sobie nie radzi. Prometeusz nie był arcydziełem, ale jeszcze jakoś się bronił. Obcy: przymierze już nie. Scena z grą na flecie jest najzwyczajniej okropna i nieznacząca, to klasyczna (przepraszam, że się brzydko wyrażam) „pusta semioza”, niepodatna na interpretację w żadnym porządku interpretacji, choć pozorująca głębię. Ten sam brak pomysłu wykwita w obszernych cichych fragmentach nowego Blade Runnera, w jego dłużyznach, odniesieniach, których jedynym celem jest oznaczenie punktu wyjściowego, a nie jego celu. I właśnie w tych momentach znika reżyser Villeneuve, jeden z większych talentów ostatnio objawionych, a pojawia się Scott, producent – upiór, z jego przytłaczającym ciężarem gatunkowym i wyeksploatowanym potencjałem.

Estetycznie mamy do czynienia z obrazem sklejanym, eklektycznym. Czasem sprawia to wrażenie etiudy, jakby „zbiorowy autor” chciał powiedzieć „wszystko umiem”. I rzeczywiście, umie. Co więcej – stać go na to. Pytanie tylko, czy kilkanaście różnych estetyk w jednej opowieści ma sens. Cóż, „only time will tell”. Odczytu dopełniają końcowe kadry, ostentacyjnie atelierowe, przypominające sekwencje u Felliniego w Casanovie czy też w A statek płynie. Panosząca się tu sztuczność ma się rzucać w oczy i rzuca się, nie do końca jednak wiadomo w jakim celu. Nieprawdopodobne, oszałamiająco perfekcyjne zdjęcia są w sumie nie tyle odkrywcze, co po prostu zdumiewające i artystowskie. Nadmiar przymiotników, którymi operuję, jest proporcjonalny do realizacji obrazu, także „przymiotnikowej”; doskonale podsumował to Zbigniew Herbert, zarzucając wszelkiej złej poezji nadużywanie przymiotników. Narracja Blade Runnera 2049 jest metaforyczna, poetycka, ale nadziana przymiotnikami jak schab śliwkami, a przy tym pełna znaków nieodnoszących się do niczego, to owa „pusta semioza”.

Blade Runner 2049

To samo tyczy się zresztą nastrojowości. Villeneuve radzi sobie naprawdę nieźle i być może właśnie on uratował całość przed zapadnięciem się w banał. Czuć jednak rękę Ridleya Scotta, trudno opędzić się od obrazów z ostatniego Obcego. Z jednej strony należy pogratulować odwagi – wyprodukowano nowy film, bez kompleksów wobec kultowego Łowcy androidów, z własnym pomysłem, wypowiedziany czystym głosem, niepodległy. Z drugiej strony – ten własny głos niewiele wypowiedział.

Mamy tu więc szereg pytań o predestynację, moralność boga (Boga? wielką literą), istotę miłości, istotę reprodukcji, tożsamości. Pytania o zmartwychwstanie jako rodzaj replikacji stawiał już Lem (w dziennikach Ijona Tichego), choć także każdy wierzący powinien sobie takie pytanie postawić. Tylko że to już było. Do szczętu wiele razy już było i nie ma sensu udawać, że ktoś nagle odkrył Amerykę. Czy nowy Blade Runner odkrył coś na podobieństwo obrazu z 1982 roku? Nie, nic. Odkurzył pewne wątki, opowiedział kilka tautologii, zamilkł (cisza jest jednym z kluczowych elementów narracji).

Wątki transhumanistyczne w dyskursach filmowych, literackich, społecznych, naukowych i (na końcu) filozoficznych są obecne od dawna. Pytania, które zdaje się proponować scenariusz, są zadawane co najmniej od XVIII wieku, kiedy La Mettrie pisał pracę Człowiek-maszyna. Czy naprawdę dodano tu coś nowego? Nie. Tautologicznie powtórzono pytania, przybierając pozę i licząc – nie wiadomo na co. Oczywiście, dramaty i płacz dotyczą nas wszystkich, podobnie jak śmiertelność i niezgoda na śmiertelność. Tyle, że opowiedziano to już wiele razy, w tym mieści się też Łowca androidów z 1982 roku.

Nowy obraz jest takim samym oskarżeniem chrześcijańskiego boga, co jego pierwowzór, jednak sformułowanym dobitniej i niemal wprost – właśnie ze względu na użycie biblijnej semantyki. Jeśli to ma być jego istotą, to nie zadano żadnego pytania, które nie padło w pierwowzorze. Poza opowieścią, w której kibicujemy bohaterowi, nie pojawił się nowy motyw. Szkoda, bo od czasu pierwowzoru objawiło się wiele nowych motywów w technologii i filozofii. Żal pytań, których nie zadano.

Blade Runner 2049

Gosling zagrał profesjonalnie i bez zarzutu. Kłopot w tym, że on po prostu nie jest stworzony do takich ról. Kiedy na ekranie pojawia się jego „baby face” widzę, niestety La La Land i niewiele więcej (stworzył tam zresztą świetną kreację). Głosy, że odtwórcą powinien być Tom Hardy wydają się jak najbardziej uzasadnione. I znowu – „only time will tell”, bo przy tego rzędu dziełach nie jestem całkowicie pewien żadnego ze swoich sądów spisanych dzień po projekcji. Wspaniale natomiast zagrał Harrison Ford, aż chciałoby się, żeby poprzestał na tej roli, bo możliwe, że nikt już nigdy nie sfilmuje go tak pięknie. Obecność Forda, kojarzonego automatycznie z Gwiezdnymi wojnami, pośrednio łączy jeszcze dwa wątki technologiczne: odtworzoną komputerowo postać Carrie Fisher w niedawnym Łotrze i podobnie odtworzoną postać Rachel. Wraca jednak pytanie o sens – oprócz „kultowej” sceny i epatowania niewiarygodną technologią efektów specjalnych, nie widać celu wprowadzenia tej postaci. Kto jednak wie, być może za kilkanaście lat ten cel się pojawi, only time will tell.

Przy okazji pojawia się niezamierzone zapewne napięcie między filmem, a powieścią Lema Pamiętnik znaleziony w wannie. Można to było jednak rozegrać ciekawiej, pod warunkiem, że twórcy Blade Runnera znaliby fabułę Lema. Ów blackout jest tam rozegrany symetrycznie, tym razem zniknął papier, który w Blade Runnerze przetrwał (chociaż i tak widzimy wyłącznie elektroniczne nośniki). To kolejna niewykorzystana szansa na zbudowanie ciekawego świata przyszłości, w którym elektronika jest rekonstrukcją ze wszystkimi konsekwencjami wcześniejszej zagłady, a nie tylko pretekstem do wyjaśnienia braków w dokumentacji. Wówczas byłby to jednak po prostu inny film.

Łowca androidów z 1982 roku jest dziełem kompletnym i zamkniętym. Można by powiedzieć, że sam pomysł jego kontynuacji jest herezją, błędem w sztuce. Można też jednak powiedzieć, że byliśmy na ten błąd skazani i że ktoś w końcu musiał to zrobić, bo po prostu nie było innego wyjścia. Ktoś musiał nakręcić ten „film niemożliwy”. Ekipa zrobiła to więc tak, jak się dało i chwała im za to. Można było gorzej, ale lepiej chyba już nie. Być może z dwojga złego wybrano to lepsze. Only time will tell.

Punktowanie jest tu głęboko nie na miejscu, mimo wszystko nie chcem ale muszem – 6/10

Sławomir Płatek

Po ostatecznej redakcji tej recenzji zdałem sobie sprawę (i policzyłem to), że najczęściej padającym słowem w tekście jest słowo „nie” (55 razy). Należałoby owo „nie” przemyśleć, bo jest to także informacja o filmie, nawet jeśli jest informacją zwrotną.

Udostępnij przez: