SUSPIRIA – Taniec połamaniec [Recenzja]

Nierzadko można usłyszeć, że żyjemy w “kulturze remake’u”. O tym, że filmowcy nie potrafią już tworzyć własnych historii, że muszą się wspomagać dorobkiem starszych twórców, że dzisiaj to już się nie robi oryginalnych opowieści i wszystko jest remakiem, sequelem, prequelem, rebootem i że w ogóle – “kiedyś to było”. Oczywiście należy podobne wywody traktować w ramach, za przeproszeniem, “starczego biadolenia”, bo powtarzając takie frazesy wpada się w pułapkę tego, że “kultura remake’u” tak naprawdę jest związana z kinem, szczególnie z kinem grozy, od bardzo dawna. Rzecz jasna, reinterpretacji znanych światu filmowemu opowieści powstaje dzisiaj sporo, zarówno tych udanych (np. Halloween (tegoroczny sequel do klasycznego filmu z 1978) w reżyserii Davida Gordon Greena, zresztą niedoszłego reżysera Suspirii) jak i tych beznadziejnie złych (chociażby Koszmar z Ulicy Wiązów z 2010 roku), ale takie zabiegi stosowane są od dawna i nie należy się na samą ideę remake’u obrażać. Bo czy można sobie wyobrazić historię horroru dzisiaj bez legendarnego Coś (1982) Johna Carpentera czy Muchy (1986) Davida Cronenberga? Oba te filmy są przecież reinterpretacjami filmów z lat 50-tych, jednak w rękach utalentowanych twórców nabrały one nowego znaczenia i wytworzyły sobie własne (i bardzo pokaźne) rzesze fanów. Dlatego, gdy pojawiły się pierwsze informacje o tym, że powstaje remake Suspirii (1977), wybitnego dzieła Dario Argento, włoskiego mistrza grozy, byłem zaintrygowany i… spokojny. Bo tak w sumie, czemu miałoby się to nie udać? Za reinterpretację włoskiego klasyka wziął się Luca Guadagnino, utalentowany i relatywnie popularny reżyser (a prywatnie wielki fan oryginalnej Suspirii) – twórca filmów niezwykle sensualnych, gustownie “rozerotyzowanych” (np. Nienasyceni czy Tamte dni, tamte noce), a do współpracy zaciągnął między innymi Tildę Swinton czy Thoma Yorke, wokalistę i jednego z głównych kompozytorów brytyjskiego Radiohead. No i też samo dzieło Argento jest przecież na tyle nieoczywistym i oryginalnym wyborem, za którego remakiem musiał wiązać się bardzo konkretny pomysł… prawda? Rzeczywistość okazała się jednak dla mnie niezwykle brutalna, bo finalny efekt przerósł moje najśmielsze przewidywania. Niestety te najgorsze.

Luca Guadagnino buduje swoją opowieść na fabularnym szkielecie oryginału. Akcja nowej Suspirii rozgrywa się wprawdzie w przedzielonym murem Berlinie lat siedemdziesiątych, nie we Wiedniu, jednak pomimo różnic otoczenia koncept historii jest ten sam. Młoda amerykańska tancerka Susie Bannion (w tej roli Dakota Johnson) trafia do prestiżowej szkoły tańca, nad którą pieczę sprawuje szereg opiekunek. Swoimi nietuzinkowymi umiejętnościami zwraca uwagę najważniejszej z nich, Madame Blanc (odgrywanej przez Tildę Swinton), która zafascynowana nowym “nabytkiem” szkoły zaczyna dokładniej doglądać aspirującej tancerki. Z coraz dłuższym pobytem w szkole Susie zaczyna zauważać coraz więcej niepokojących zjawisk w nowym otoczeniu, a jej obawy utwierdzają zniknięcia kolejnych uczennic.  Luca nie tylko korzysta z kręgosłupa historii z 1977 roku, ale też w paru momentach cytuje ją – bardziej lub mniej bezpośrednio. Sam jednak wyraźnie podkreślał w wywiadach, że jego celem nie jest remake w klasycznym wydaniu, lecz “złożenie hołdu”. No i tutaj, niestety, zaczynają się schody.

Suspiria w reżyserii Dario Argento jest filmem absolutnie unikatowym, poprzez wiele czynników. Oczywiście najbardziej charakterystyczną cechą, którą kojarzą często osoby niezaznajomione nawet z samym filmem, jest psychodeliczna i mistrzowsko zrealizowana strona wizualna. Argento we współpracy z Luciano Tovolim, z którym później współpracował również przy okazji Tenebre (1982), stworzyli niesamowitą i pociągającą aurę. Barokowe wręcz operowanie różem, czerwienią i błękitem, bardzo skrupulatnie i konsekwentnie budujące poczucie przebywania w przestrzeni na wpół rzeczywistej (co warto zaznaczyć: wizualne aspekty Suspirii są ściśle związane z mentorem Daria, Mario Bavą – również wybitnym włoskim twórcą kina gatunkowego, z którego dorobku Argento bardzo dużo czerpał). Kolejną ściśle związaną z odbiorem argentowskiej Suspirii rzeczą jest muzyka zespołu Goblin. Niepokojące, mroczne kołysanki włoskiego prog – rockowego kolektywu, tworzące jeden z najbardziej unikatowych soundtracków filmów grozy, jakie kiedykolwiek powstały. Jednak unikalność Suspirii nie polega jedynie na niezwykłej stronie audiowizualnej. Patrzenie na nią pod względem jedynie obrazu i muzyki jest zwyczajnie krzywdzące oraz co, niestety, zauważyłem – powszechne. Często zarzuca się filmowi Argento błahą i przewidywalną (pojawiają się nawet określenia “prostacką”) historię, brak rozwiniętej psychologii postaci czy zmarnowanie tkwiącego w opowieści potencjału. Jest to widzenie, moim zdaniem, krótkowzroczne i w gruncie rzeczy aroganckie. Owszem, strona wizualna i muzyka, filmu są wybitne i bardzo dobrze, że zachwycają po dziś dzień, pomimo premiery w 1977 roku. Ale co innego sprawia, że nie ma drugiego takiego filmu.

Wyjątkowe jest to, że Suspiria choć w swojej istocie jest kinem gatunkowym to tak właściwie… nie jest przypisana żadnemu gatunkowi. Notorycznie wręcz popełnianym błędem jest przyklejanie jej łatki giallo, co zdarza się nie tylko widzom, lecz co gorsza, recenzentom i krytykom. Skojarzenie wydaje się naturalne, ze względu chociażby na twórczość samego Dario Argento, który spłodził w ramach tego gatunku między innymi wybitną Głęboką czerwień (1975), Kota o dziewięciu ogonach (1971) czy chociażby Ptaka o kryształowym upierzeniu (1970), a sama Suspiria do pewnego momentu jest prowadzona niczym wzorcowe giallo. Reżyser jednak w pewnym momencie porzuca zainteresowanie śledztwem, same zbrodnie i tajemnice z nimi związane nie są dla niego priorytetem. Spekulacje kończy szybko, zrywa z konwencją gatunku poprzez wprowadzenie ręki monstrum. Obecność czarownicy – elementu klasycznej grozy – odrywa dzieło Argento od konwencji znanych krwawym kryminalnym opowieściom. Nie jest to też horror w klasycznym rozumieniu, jest to dzieło na wzór uwspółcześnionego horroru gotyckiego. Gotyckiego jednak nie w swojej formie, lecz fabule – pojawia się tutaj przecież tajemnicze monstrum, sama wiedeńska szkoła tańca jest zaprojektowana na wzór pradawnego zamczyska. Sam Dario Argento, rzekomo, tworząc Suspirię miał się inspirować Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami, co wydaje się najwłaściwszym torem. Finalnym efektem jest jedyna w swoim rodzaju opowieść na wzór baśni właśnie, w której przejaskrawiona rzeczywistość i barokowy przepych wizualny są naturalnymi elementami świata przedstawionego. Prostolinijność historii i zawarta w niej infantylność są spójne, są tutaj integralnym elementem świata. Jest to baśń grozy, przepełniona krwią i niepokojem, ale pozostaje baśnią. (Istotną ciekawostką jest to, że pierwotnie bohaterkami nie miały być nastoletnie dziewczęta, lecz małe dziewczynki. Dario Argento jednak, pomimo zmiany pomysłu, nie zmieniał gotowego scenariusza i pozostawił oryginalne dziecięce dialogi)

Tutaj pojawiają się moje spięcia z Suspirią Guadagnino. Odcięcie się od charakteru oryginału było naturalnym i bardzo mądrym zabiegiem. Zwykłe kserokopiarstwo zastosowane wobec filmu tak wyjątkowego byłoby absolutnie pozbawione sensu, więc decyzję o przecięciu twórczej pępowiny jak najbardziej szanuję – remake nie powinien w żadnym wypadku kopiować oryginału 1:1. Inną sprawą jest to, że kierunek, w którym poszedł reżyser Tamtych dni, tamtych nocy moim zdaniem… zaprzecza jego słowom o tym, że chciał złożyć hołd argentowskiemu dziełu. Luca Guadagnino pozbawił swoją wizję baśniowości, tego elementu obcowania ze światem niby rzeczywistym, ale przedstawionym w zakrzywionym zwierciadle. Wyprał świat przedstawiony z tej charakterystycznej psychodeli i postawił na chłodny i surowy realizm (realizm oczywiście umowny). To samo w sobie, również nie jest złą decyzją. Jednak kontekst (a właściwie należy tutaj mówić o szeregu kontekstów) z jakim jest ten zabieg związany okazuje się bolesnym ukłuciem. Włoski reżyser bowiem uznał, że prostolinijność i sugestywność zawarta w oryginalnym filmie nie jest czymś na tyle go intrygującym i opakował swój film przepotężnym bagażem symboliki i odniesień, którego ta historia w żadnym stopniu nie jest w stanie uradzić. Wątek macierzyństwa, bagaż historyczny, komentarze polityczne do współczesnej i/lub ówczesnej rzeczywistości, feministyczny manifest (swoją drogą aż przejaskrawienie radykalny, na granicy parodii- czego bardzo mi szkoda), nawiązania do Holocaustu, nazizmu i dzieł sztuki współczesnej. To i tak jest horrendalnie dużo, a jestem pewien, że nie wymieniłem wszystkich mniejszych lub większych wątków, lecz tylko te, które wydały mi się najbardziej widoczne. Znów muszę zaznaczyć- umieszczenie tego wszystkiego w filmie samo w sobie nie jest złe. Złe jest to, że nie jest to w żaden sposób organiczne i nie współgra ze sobą. Praktycznie każdego z wymienionych wątków mogłoby tutaj nie być, a film by nie stracił – ani na ciągłości fabularnej, ani na przekazie.  Przykładem, który najmocniej uwydatnia to przeładowanie jest chyba wątek doktora Josefa Klemperera, którego obecność jest z punktu widzenia znaczenia dla fabuły, absolutnie zbędna, lecz jego obecność zajmuje sporo ekranowego czasu. Widz otrzymuje w efekcie przeładowany i pretensjonalny manifest napakowany ideologią twórcy. Nieważne jest w tym wypadku czy byłoby to ideologicznie obrócone w prawą czy lewą stronę – brakuje tutaj przede wszystkim jakiejkolwiek subtelności. Guadagnino, jakby uznał, że oryginalna Suspiria jest pod tym względem wybrakowana, więc jego film musi w sobie zawrzeć wszystko: pasuje czy nie pasuje, musi tutaj wylądować. I tą ideologiczną mieszanką uderza w widza. Poziom subtelności jest tutaj spod znaku Mother! Darrena Aronofsky’ego (które, notabene, darzę podobnym “ciepłem”, co najnowszy film Guadagnino) – twórca za punkt uznał, że idea musi być tutaj wbita młotkiem, żeby oglądający, nie daj Boże, czegoś nie przegapił. Taka ilość wątków również wiąże się z tym, że film nie posiada jako takiego głównego elementu wiążącego całość, w związku z czym każde poboczne rozwiązanie wydaje się jednocześnie tak samo istotne jak i nieistotne. Odwołując się do słów krytyka filmowego Grzegorza Fortuny i fragmentu jego recenzji, “Szukanie w nowej Suspirii sensów jest w efekcie z góry skazane na sukces (to zresztą jeden z tych filmów, których bardzo łatwo bronić) – wystarczy, że wybierzemy sobie te elementy, które nam pasują, i na ich bazie zbudujemy interpretację. A że obok pozostaną krwawe ochłapy? To już najwidoczniej nieistotne.”[1]

Kolejną bolączką nowej Suspirii jest brak umiaru, również w kwestiach formalnych. Już od pierwszych scen, film uderza swoim efekciarstwem i nieuzasadnioną przesadą twórców. Sayombhu Mukdeeprom (współpracujący z reżyserem przy okazji poprzedniego filmu, Tamte dni, tamte noce) jest utalentowanym operatorem, jednak bez twardej reżyserskiej ręki zbyt często korzysta z niepotrzebnie rozbudowanych środków – zbyt częste “jazdy” kamery, nadmierna ilość zbliżeń i usilne komplikowanie kadrów przestają robić wrażenie i co gorsza, zaczynają męczyć. Podobnie wygląda sprawa z montażem, co okazuję się dosyć ironiczne, ponieważ z jednej strony Suspiria jest filmem, który wymaga ucięcia wątków i któremu montaż przysłużyłby do zredukowania niepotrzebnego ciężaru, a z drugiej strony- montaż w tym filmie jest często zbyt intensywny. Zwykła scena zapalenia papierosa potrzebuje tutaj aż czterech cięć montażowych. Pomimo mojego szczerego uwielbienia do twórczości Thoma Yorke, jego muzyka również momentami okazuje się być nie na miejscu. O ile utwory instrumentalne skomponowane przez lidera Radiohead spełniają swoją rolę bardzo dobrze, to niestety nie można tego samego stwierdzić w przypadku tych zaśpiewanych. Uwidacznia się to zwłaszcza w kontekście groteskowego finału filmu – który to już raz arthouse w scenie krwawej makabry potrzebuje slow-motion i podniosłych piosenek? Znamy już tę śpiewkę – jest zbyt oczywista. A skoro już o oczywistościach wspominam, to tutaj również pojawia się moje zastrzeżenie. Obsadzenie Tildy Swinton w trzech różnych rolach, wydaje się zabiegiem zbyt leniwym ze strony Guadagnino. Jest to oczywiście wybitnie utalentowana aktorka, która bardzo precyzyjnie odgrywa swoje role w Suspirii (a ma ich do odegrania łącznie 3), jednak sam jej casting wydaje się zwykłym pójściem na łatwiznę. Który to już raz widzimy Tildę Swinton schowaną pod tonami charakteryzacji i grającą więcej niż jedną rolę? Nawet jeśli nadal pozostaje nam bardzo dobra gra aktorska, to po drodze gubi się element zaskoczenia oraz zanika przypływ świeżości.

Choć w nowej Suspirii nie znajduję wiele pozytywów to są pewne wyjątki. Wbrew często widzianym narzekaniom zauroczyła mnie Dakota Johnson. Nie tylko poprzez to jak wspaniale prezentuje się w miedzianych włosach, ale przede wszystkim swoją interpretacją postaci zagranej u Argento przez Jessikę Harper (która notabene pojawia się na moment w filmie Guadagnino). Jej Susie potrzebuje dosłownie paru chwil na ekranie, aby przekonać widza o autentyczności swoich rozterek. Johnson swobodnie balansuje tutaj między emocjami i przekonuje o ambicji Susie, jej niepokoju związanym z dziwną aurą tajemnicy panującą w szkole, a także wzrastającą z przebiegiem fabuły pewność siebie. Setting filmu również potrafi zachwycić. Przedzielony murem Berlin jest skąpany w szarościach, wieje chłodem i niepokojem. Świetna jest praca nie tylko scenografów, ale również kostiumografów i charakteryzatorów. Jako swego rodzaju zaletę mogę zaznaczyć to, że Suspiria, pomimo swojego przeładowania wątkami, nie zmęczyła mnie swoim metrażem. Te 152 minuty (w porównaniu do 98 oryginału) minęły mi w kinie relatywnie płynnie, chociaż był to, niestety, czas napędzany rosnącą irytacją.

Na koniec mogę dodać jeszcze, że ciężko mi określić grupę, do której skierowany byłby ten film. Fanów kina gatunkowego zawiedzie pretensjonalność i artystowska otoczka filmu, a także brak gatunkowej sprawności, którą dysponował Dario Argento. Z kolei dla zwolenników arthouse’u ten film powinien wydać się zbyt błahy i groteskowy, niespełniony w żadnym z obranych kierunków. Cóż, w taniec Guadagnino wciągnąć dadzą się chyba tylko osoby, dla których rozpatrywanie poukrywanych tropów będzie stanowiło zabawę większą od rzeczywistego seansu. Ja na parkiet nie wejdę.

[1] G. Fortuna, Suspiria. Recenzja na nie, https://film.org.pl/r/recenzje/suspiria-recenzja-na-nie-182015/?fbclid=IwAR1j6EGu3kCUUcReV2moW92zpYCZPOA03_whonGtQCJ0O-rar1XI29iPOQk 18.11.2018

Jędrzej Szczepański

Udostępnij przez: