Jeden gniewny człowiek – Kryptonim: Niedżentelmeńskie porachunki

W dziejach kina mogliśmy obserwować już co najmniej kilka ikonicznych współprac na linii reżyser-aktor: Paul Thomas Anderson-Daniel Day Lewis, David Lynch-Kyle MacLachlan, czy Martin Scorsese-Robert De Niro. Ta między Guyem Ritchiem a Jasonem Stathamem nie zapisała się może złotymi zgłoskami w dziejach tego medium, ale z pewnością zapewniała wysokooktanowy koktajl ekranowych wrażeń i zawadiackiego sznytu. Czy to samo panowie dali radę zaserwować w przypadku Jednego gniewnego człowieka? A może już ten „zarozumiały” styl poprzednich produkcji Ritchiego zupełnie się przejadł?

Na promującym film plakacie widnieje szorstki jak zawsze Statham z opuszczonym wzrokiem i zaciśniętymi, zakrwawionymi dłońmi. Można by zadać pytanie: w jakim innym emploi moglibyśmy zobaczyć tego aktora? Przy czym to już na wstępie wydaje się bezzasadne, ponieważ odpowiedź na nie może być tylko jedna: w jednym, jedynym, prawdziwym – „akcyjniakowym”. Nie jest to w żadnym razie przytyk, a raczej wyraz przekonania, że brytyjski aktor już dawno perfekcyjnie odnalazł swoją „rolę” w przemyśle filmowym i nie ma sensu tego zmieniać.

Guy Ritchie też nie widzi powodu, aby dokonywać w tej materii zbędnej modyfikacji. Przedstawia zatem historię H. (wspomniany Statham), mężczyzny o nieznanej przeszłości, który zostaje zatrudniony w firmie zajmującej się ochroną konwojów na terenie Los Angeles. Te w ciągu tygodnia przewożą setki milionów dolarów i stają się obiektem pożądania grup przestępczych nieliczących się z potencjalnymi ofiarami napadu. Cóż, mawiają, że aby przejść przez piekło, trzeba samemu stać się diabłem. Innymi słowy, do tego zadania przyda się człowiek nie tylko odpowiednio przygotowany, ale i niebezpieczny dla swoich oponentów.

Oszczędny w szczegółach wstęp staje się jedynie pierwszym przystankiem w historii o zemście i ludziach chodzących w życiu „na skróty”. Ta na pierwszy rzut oka może nie być tak atrakcyjna, jak w Porachunkach, Przekręcie, czy Kryptonimie U.N.C.L.E., ponieważ pozbawiona jest akcentów komediowych, tak znamiennych w twórczości Ritchiego. Nie oznacza to, że omawianej produkcji brakuje humoru, niemniej ten występuje w zdecydowanie mniejszych dawkach. Przewrotnie, za tą decyzją stoi konkretny powód i swoista rekompensata.

Można bowiem śmiało stwierdzić, że Jeden gniewny człowiek jest najpoważniejszą pozycją w dorobku tego reżysera. Zmiana tonu w tym konkretnym przypadku pomaga w odświeżeniu przyjętej przez niego formuły, dzięki czemu dość prosta (niektórzy powiedzieliby, że pretekstowa) w swoich założeniach fabuła działa na gruncie innego znaku rozpoznawczego brytyjskiego filmowca – wartkiej akcji. Perypetie protagonisty, jak i osób w mniej lub bardziej pośredni sposób zaangażowanych w jego działania, trzymają w napięciu, bo surowość świata przedstawionego zdaje się nie wybaczać błędów. Zmalała też liczba firmowych efektów slow-mo i wykorzystania locked shotów, które, mimo że efektowne, tutaj mogłyby wybijać z przyjętej konwencji.

Przy całym tym minimalizmie wiele zależało od kreacji aktorskich. Jak zostało wspomniane wcześniej, o samego Jasona Stathama w gruncie rzeczy nie trzeba było się martwić. Szorstkość jego postaci wiarygodnie koresponduje z zawadiackością starszego stażem konwojenta Bulleta (Holt McCallany) i indolencją przełożonego Terry’ego (Eddie Marsan). Ku mojemu zaskoczeniu najjaśniej błyszczy aktor, który wcześniej nie wzbudzał u mnie entuzjazmu, czyli Scott Eastwood w roli Jana, członka grupy napadającej na konwoje i czołowego antagonisty. Miałem do tej pory wrażenie, że swoją karierę dźwiga on wyłącznie na barkach znanego nazwiska – dotychczas gdziekolwiek się pojawiał, wydawał się najbardziej drewnianą postacią na ekranie. Za sprawą swojej gry w Jednym gniewnym człowieku młodemu Eastwoodowi udaje się przywołać pozytywne konotacje związane z charyzmą jego ojca. Ba, często wystarczy mu jedno spojrzenie, aby stworzyć wrażenie przebywania z człowiekiem niebezpiecznym, a przy tym unikającym karykaturalności. Oby tak dalej!

Miałem wrażenie, że równie dobrze przed seansem Jednego gniewnego człowieka Guy Ritchie mógłby, cytując klasyka, powiedzieć do mnie: „Ja, proszę Pana, jestem reżyserem kina akcji”, a Jason Statham, parafrazując, dorzuciłby: „I zaraz Pan zobaczysz niezłą akcję”. Ni mniej, ni więcej. Co z tego, że brakowało ambicji na coś więcej, skoro po wszystkim stwierdzam, że tylko zepsułyby mi one podany koktajl?

Aleksander Boniewski
korekta: Mateusz Białas

Udostępnij przez: