Aquaman woli napić się piwa, ale świat i tak uratuje
Gdy pojawił się w Lidze Sprawiedliwości, to szybko zrozumiałam, że całość oglądam już tylko dla niego. Dla Jasona Momoy w roli zawadackiego bohatera, który nie do końca jest przekonany, czy w ogóle ma ochotę być częścią komicznej ligi zbawienia. W końcu jak sam mówi „We’re all gonna die”. Naprawdę, to chyba jedyne co wyciągnęłam z tego filmu, po którego seansie straciłam wiarę w DC, ale na rozwinięcie wątku wytuatuowanego kolesia spod latarni morskiej liczyłam bardzo. Potem pojawiła się wieść, że życzenie zostanie spełnione. Rok później można było otworzyć przedświąteczny prezent. Aquaman w reżyserii Jamesa Wana (autor Piły, czy Szybkich i Wściekłych 7) nie jest wielkim kołem ratunkowym, ale widokiem zbliżającej się łodzi owszem.
W Lidze Sprawiedliwości dostaliśmy zaledwie zarys nowej postaci. Mimo wszystko był tam głównie, by wesprzeć znanych nam już i ważniejszych bohaterów – Wonder Woman, Batmana i Flasha, plus inną nową postać – Cyborga. Ale że z Arthurem Currym sprawa łatwa nie będzie, dowiadujemy się najlepiej już z filmu w pełni mu poświęconego. Wszystko zaczyna się w momencie jego narodzin. Jako syn ludzkiego latarnika i wygnanej królowej Atlantis (Atlanny zagranej przez Nicole Kidman), nie należy do końca ani do świata ludzi, ani Atlanów. Widać to już w sposobie jego bycia. Samotnik, w stylu motocyklisty, luzak, ponurak, ale z poczuciem humoru i w gruncie rzeczy dobrym sercem. Podobno nie do końca bystry wielkolud, który wkrótce dowiaduje się, że jest jedyną nadzieją na ocalenie zarówno istot lądowych, jak i wodnych. Bardzo nie chce mieszać się w superbohaterskie sprawy, a już tym bardziej nie w sprawy królestwa, które skazało na śmierć jego matkę (Nicole Kidman). Mimo to jednak ulega namowom księżniczki Mery (Amber Heard), by podjąć próbę uratowania chociażby ludzi. A żeby to zrobić musi objąć tron, który aktualnie należy do jego żądnego krwi brata.
Fabularnie… nic nowego. Ratowanie świata, dużo akcji, poszukiwanie artefaktu, zemsta, żądny krwi blondasek, którego obalić musi zapomniany bękart, nieco romansu (z tym irytującym całowaniem w samym środku bitwy), masa efektów specjalnych. I nie ma w tym nic złego! Całość ogląda się przyjemnie, nikt nie oczekuje dramatu w stylu Batmana od gadającego z rybami zawadiaki. Aquaman nie chce zmieniać kina. To po prostu historia, której rozwoju i zakończenia się domyślamy, a jednak chcemy prześledzić ją do końca. Wiemy, po co przyszliśmy do kina.
Na plus historii na pewno podziałał fakt, że została ukazana bez nadmiernego patosu, ale i bez nadmiernie komediowego wydźwięku (czym moim zdaniem przewyższa marvelowskiego Thora: Ragnarok). Wszystko to zostało podane w odpowiedniej ilości, dzięki czemu widz się nie męczy. Pojawiły się jednak elementy wielkie, lecz raczej zbędne. Nie jestem przekonana do wątku Czarnej Manty. Choć na początku filmu ciekawie zarysowała postać Aquamana, który czasem uważa, że komuś śmierć się zwyczajnie należy (zasłużyłeś, to giń), to generalnie nie wnosi do filmu niczego nowego. To po prostu przeszkoda, którą Arthur musi pokonać na swej drodze, lecz równie dobrze mogłoby jej w ogóle nie być i film by na tym nie stracił.
Z pewnością jednak największym plusem Aquamana jest jego widowiskowość. Ukazany podwodny świat Atlantis był naprawdę piękny. To supernowoczesna metropolia, wyprzedzająca technologicznie ludzi, ale ładnie komponująca się kolorowymi światełkami z barwnymi, świecącymi rybkami, meduzami i koralowcami. Nie jest to jednak królestwo bez elegancji, osiagniętej między innymi dzięki zabytkom kultury Atlantów, które zachowały się między nowoczesnymi zabudowaniami. Hm, może tylko nie jestem w stanie zrozumieć mody Atlannów. Będąca ukłonem w stronę komiksowego pierwowzoru, zbroja Arthura, w której występuje pod koniec filmu jest doprawdy… dyskotekowa. Co innego sukienka Mery, w którą ubiera się na pojedynek dwóch braci. Jest czarująca!
Poza tym na uznanie zasługują efekty specjalne i to nie tylko w scenie bitwy, wielkich kataklizmów, czy pościgu na Sycylii rodem z Księcia Persji. Przede wszystkim zachwyca to, że większość akcji dzieje się pod wodą! Graficy komputerowi musieli się z pewnością postarać, by falowały zarówno włosy bohaterów, brody, a nawet kolczyki Mery. Istoty zaś, z którymi mamy do czynienia są rodem z dzieł fantasy. Czasem zachwycają, czasem budzą trwogę (jak tysiące Potępieńców), czasem zmuszają do uśmieszku. Na pewno jednak podwodny świat został ukazany niezwykle ciekawie… Czasem wręcz szokująco. Bo czy wiedzieliscie, że w jądrze Ziemi biegają dinozaury? I to w jak pięknym otoczeniu!
Całość prezentuje się z pewnością dobrze. Oglądałam film z przyjemnością, choć bywały elementy, które irytowały już w trakcie oglądania. Nie można też zaprzeczyć, że jest to mieszanka dobrze nam znanych inspiracji, i próba doścignięcia Marvela. Niemniej za widowiskowość, nowy, pięknie ukazany świat, obsadę (poza wspomnianymi aktorami pojawia się również Willem Dafoe, Patrick Wilson, Dolph Lundgren) i uzależniającą postać Aquamana należy film pochwalić. Może jeszcze z DC nie będzie tak źle?
Zuzanna Lipińska