Iniemamocni 2 [Recenzje Magii Kina]
Iniemamocni 2 (2018), reż. Brad Bird
Zanim zacznę: jak każdą ważną, pełnometrażową animację Iniemamocnych 2 poprzedza produkcja krótkometrażowa i wierzcie mi, tym razem trafiło się małe dzieło sztuki. Bao to ośmiominutowa historia o relacji kobiety w średnim wieku z ulepionym przez nią pierożkiem, który w niewyjaśniony sposób ożywa. Nie mogę za wiele mówić, żeby niczego nie zdradzać, więc po prostu przedstawię wam zestaw przymiotników: pomysłowy, zabawny, wzruszający, estetyczny, uroczy, ciepły, zaskakujący. Mógłbym na nim zakończyć seans i tak czy tak byłbym usatysfakcjonowany. (OCENA: 9/10) A teraz do dania głównego.
Ciężko zacząć recenzję sequela Iniemamocnych bez wspomnienia, że od premiery pierwszej części minęło już 14 lat. W końcu wiecie… kiedyś to było. Dylematów miało się mniej, na boisko wychodziło się częściej, a lody smakowały jakoś tak lepiej. Na szczęście Bird nie ustąpił pod ciężarem nostalgii fanów i stworzył kontynuację taką, jaka równie dobrze mogła wyjść pół a nie półtorej dekady po pierwowzorze. Może to i postępowanie dość zachowawcze, ale nie zmienia to faktu, że Iniemamocni 2 radzą sobie koncertowo.
Pierwsza scena, w której Rick Dicker przesłuchuje chłopaka, z którym Violet umówiła się na randkę pod koniec pierwszej części, błyskawicznie przenosi widzów w szpiegowsko-superbohaterowe lata 60’. Tajemnicze aparatury, jeszcze bardziej tajemnicze służby, montaż rodem z kina akcji sprzed kilku dekad – wszystko puszcza oko do chętnego na smaczki widza. Cała akcja filmu umieszczona jest w fikcyjnej Ameryce okresu Kennedy’ego i wczesnych filmów o Bondzie, ale świadectwa tego są na tyle nieinwazyjne, że przy niezbyt uważnym oglądaniu, można ten fakt kompletnie pominąć. Na szczęście permanentnie przypomina o swojej unikalności ścieżka dźwiękowa Michaela Giacchino, której spy-jazzowe nuty ubogacają każdą scenę.
Fabuła filmu rozpoczyna się od razu po wydarzeniach z pierwszej części, a jej głównym wątkiem jest próba przywrócenia legalnego statusu superbohaterów w społeczeństwie. Dokonać tego ma Elastyna (która przejmuje rolę protagonisty od swojego męża) z pomocą rodzeństwa Deavor – właścicieli koncernu telekomunikacyjnego. Bogacze chcą pomóc herosom, transmitując w świat ich czyny z pomocą kamer, umiejscowionych w ich kostiumach. Pan Iniemamocny pozostaje zaś w domu, by opiekować się dziećmi i próbować okiełznać nowo odkryte moce Jack-Jacka. Jedyną większą wadą filmu jest przewidywalność rozwoju scenariusza, w którym aż huczy od niewykorzystanego potencjału (np. a co gdyby Deavorowie w dobrej wierze podkręcali poziom przestępczości, by superbohaterowie mieli jak odkupić się w oczach opinii publicznej?). Na szczęście, bez względu na to, czy wiadomo, co czai się za scenariuszowym rogiem, historię obserwuje się z uśmiechem na ustach, a pełna napięcia finalna konfrontacja (m.in. dzięki fantastycznemu montażowi) potrafi przyprawić o palpitacje serca.
Nie sposób nie wspomnieć też o dubbingu. Piotr Fronczewski i Dorota Segda tworzą fantastyczne głosowe małżeństwo i z pewnością można ich zapisać w poczet ikonicznych, polskich duetów, takich jak choćby Wojciech Paszkowski (Mike) i Paweł Sanakiewicz (Sully) w Potwóry i spółka. Najważniejsze jednak, że po raz kolejny w roli ekscentrycznej projektantki, Edny Mode (oryginalnie dubbingowanej przez reżysera filmu), możemy usłyszeć niepowtarzalną Korę Jackowską. Ewentualna część trzecia, bez niej w obsadzie, nie będzie już taka sama.
Bałem się o Iniemamocnych. Nostalgia mogła wypaczyć odbiór. Wygórowane oczekiwania mogły ich pogrzebać jeszcze przed premierą. Na szczęście nic takiego się nie stało, bo Brad Bird wciąż trzyma formę i po raz kolejny udowadnia, że potrafi wykonać powierzone mu zadanie z iście superbohaterską precyzją.
OCENA: 8/10
PS. Bardzo chciałbym zobaczyć całych Iniemamocnych w graficznym stylu wysmakowanych napisów końcowych. Ktoś jest ze mną?
/R
Nie wiem jak Wy, ale ja na przykład kocham filmy Pixara. Mają trochę inny sznyt niż typowo disneyowe filmy Disneya (które też bardzo lubię). Iniemamocni to nie była jednak z pewnością moja ulubiona animacja i z mojego punktu widzenia oceniałem ją nawet jako trochę przecenianą. Przed seansem drugiej części przypomniałem sobie część pierwszą i utwierdziłem się w przekonaniu, że to bardzo dobry, niezapadający w pamięć wieloma elementami film. Z sequelami to jest tak, że albo są bardzo podobne do wcześniejszych tworów i spotyka je za to ogromna krytyka, albo robią wszystko zupełnie inaczej niż wcześniejsze twory i spotyka je za to ogromna krytyka. Wiem, bo oglądałem nowe Gwiezdne Wojny.
W przypadku Gwiezdnych Wojen bardziej przypadła mi do gustu droga obrana przez Riana Johnsona – w przypadku Iniemamocnych 2 jest jednak zupełnie inaczej. W gruncie rzeczy, obie części Iniemamocnych zlewają mi się w głowie w jeden film i w żadnym wypadku nie mam z tym problemu. To jest praktycznie to samo kino.
Ten efekt z pewnością potęguję fakt, że akcja zaczyna się od razu po zakończeniu części pierwszej. Umiejscowienie akcji w latach 60′ i zastosowanie podobnego stylu animacji (choć oczywiście trochę poprawionego i przyodzianego w szczegóły) sprawiają jednak, że nie czujemy się z tym nieswojo. Twórcy zadbali nawet o to, żeby widzowie niezaznajomieni z pierwszą częścią nie czuli się zagubieni na starcie filmu, ale jednocześnie, żeby widzowie znający i lubiący poprzedni epizod nie czuli, że wciska im się niechciane podsumowanie sprzed kilkunastu lat. To duży plus, a wcale nie tak oczywista sprawa. Pixar wie jednak doskonale, że ich widownia to w takim samym stopniu dzieci nie znające filmu sprzed 13 lat, jak i młodzież wychowana na ich produkcjach z początku XXI wieku. Moda na retro i nostalgię to najlepsze co mogło spotkać Pixar (oraz inne wytwórnie filmowe mające do zaoferowania trochę sequeli).
O wszystkim co najważniejsze napisał już Rafał – bohaterowie są ciekawi, bardziej jako grupa niż jako poszczególne postacie. Motywacje bohaterów dają do myślenia (oczywiście w skali filmu animowanego dla młodszych), a muzyka dalej jest świetna. Co jednak trochę wytrącało mnie z rytmu, to postaci poboczne. Dokładniej rzecz ujmując, przeciwnicy. Podobny problem miałem w poprzedniej części – o ile wielki robot robił wrażenie, o tyle stojący za nim Syndrome kompletnie mnie nie przekonywał (nie wspominając już o Człowieku-Krecie). Tym razem mój problem nie tyczy się głównego antagonisty, który jest wybitnie pomysłowy (chociaż dla nieco starszego widza od pewnego momentu przewidywalny, nie mniej duże uznanie za podjęte przez twórców ryzyko). Problemem są poboczni przeciwnicy, którzy pojawiają się w filmie. Mój Boże, jakie to jest nieporadne – wyobraź sobie pięć postaci, które mają za zadanie być parodiami losowych superbohaterów. Następnie przepuść to przez Generator Losowych Superbohaterów, a to, co uzyskasz, przerysuj w konwencji karykaturalnej. W pierwszej części pojawiało się epizodycznie kilku losowych superbohaterów, jednak byli oni w jakiś sposób przekonujący. Tutaj postawiono na jakąś do bólu kreskówkową bandę, niestety. Tak, jakby liczono na slapstickowy potencjał takich dziwacznych tworów.
Jeśli jednak mowa o humorze, to… Cóż, ciężko coś powiedzieć. Nie każdy film animowany dla młodszych to komedia – tak jest w przypadku Iniemamocnych. Bardzo mnie to cieszy, bo film stara się utrzymywać w konwencji kina szpiegowskiego, ale tez filmów o superbohaterach – nadmiar komizmu mógłby wytrącać z równowagi. Kilka momentów jednak bawi i są to głównie dyskretne wstawki dialogowe. Polski dubbing znów stoi na bardzo wysokim poziomie, a żart z Piotrem Fronczewskim i Rodziną Zastępczą wywołał we mnie autentyczny, głośny śmiech (co nie jest częste).
Nie podchodziłem do tego filmu z jakimiś szczególnie nostalgicznymi oczekiwaniami. Wyobrażam sobie jednak, że jeśli ktoś ma dla Iniemamocnych z 2003 roku wyjątkowe miejsce w swoim sercu, to pewnie nie zawiódł się na kontynuacji. Zgrabnie połączone „to samo” z „czymś nowym”, przy zdecydowanej przewadze tego pierwszego, oraz dobrze dobranym tym drugim. Dobra kontynuacja dobrego filmu.
OCENA: 7/10
/K
Rafał Skwarek i Kamil Kucharski