W poszukiwaniu własnego filcu i sadła – „Obrazy bez autora”.
Czym jest sztuka? Ile osób na świecie, tyle odpowiedzi. Nie da się usystematyzować pojęcia tak abstrakcyjnego i wymykającego się z ujęcia kanonu. To, co dla wielu będzie stanowiło arcydzieło, ktoś inny uzna za zmarnowane płótno.
Dla przykładu – jednym z najdrożej sprzedanych obrazów na świecie jest Number 17A Jacksona Pollocka, który osobiście kojarzy mi się ze… starymi obiciami foteli w pociągach. Mimo, że obraz kosztował nabywcę 200 milionów dolarów, a autor dzieła jest jednym z najsłynniejszych artystów XX-tego wieku, wciąż myślę, że nie chciałabym kupić takiego płótna.
Jedną kwestią jest nasza interpretacja sztuki, inną to, jak interpretuje ją sam autor. To, jaki wydźwięk będzie miało dane dzieło, zależy od tego, jaką narrację nada mu jego twórca. Czy będzie to opowieść o przeszłości czy też wizja przyszłości – zadecyduje o tym komentarz artysty. Bywają jednak obrazy, które nie potrzebują dodatkowego komentarza, pozostając słodkim sekretem malarza. Takie właśnie są Obrazy bez autora, niezwykła produkcja Floriana Henckela von Donnersmarcka, którą Akademia Filmowa oceniła jako najlepszy film nieangielskojęzyczny.
Trzy epoki. Trzy wydarzenia. Trzy fotografie
Filmowa opowieść koncentruje się na trzech istotnych dla Niemiec okresach z XX wieku: dwudziestoleciu międzywojennym, w trakcie którego naziści dochodzą do władzy, czasach wojny, Niemieckiej Republiki Ludowej, dla której jednostka nie miała znaczenia, aż do początku lat ’60, za Żelazną Kurtynę, na Zachód. Miejsca akcji także rozciągają się na niemieckiej mapie – z Drezna i sąsiedniej wioski, do Berlina i dalej, aż do Düsseldorfu. Historia Kurta Barnerta (Tom Schilling) z początku wydaje się zwykłą opowieścią o młodym artyście, który poszukuje siebie. Jednakże im bardziej zagłębiamy się w tę fabułę, tym więcej cieni i sekretów dostrzegamy. To nie są jedynie losy malarza – to także odkrywanie grzechów przeszłości, ich konfrontacja i poznawanie prawdy w nich drzemiącej.
Dzieje protagonisty kształtują trzy główne wydarzenia – jednym z nich jest atak choroby psychicznej u ukochanej Elisabeth, (Saskia Rosendahl), ciotki chłopaka, która trafia do zakładu psychiatrycznego, gdzie w imię nazistowskiej ideologii o „jednostkach bezwartościowych” zostaje wpierw skazana na kastrację chemiczną, a następnie na komorę gazową. Kolejnym istotnym dla Kurta wydarzeniem jest poznanie Ellie Seeband (Paula Beer), młodej studentki mody i projektowania, w której bohater się zakochuje i z którą planuje swoją przyszłość. Nieświadomy niczego malarz staje się ostatecznie zięciem człowieka, który odpowiadał za śmierć Elisabeth. Sam lekarz, który odpowiedzialny był za wyrok na ciotce malarza, nie jest świadomy powiązania tych dwóch postaci, a ta mroczna tajemnica odegra w przyszłości istotną rolę dla profesora Carla Seebanda, ojca Ellie.
Ostatnie znaczące wydarzenie ma miejsce w akademii w Düsseldorfie, na której wykłada ekscentryczny, tworzący swoje dzieła z filcu i sadła, profesor Antonius van Verten (Oliver Masucci). To jego historia – na którą składają się opowieści o byciu żołnierzem Luftwaffe i kraksie nad Krymem, wreszcie o Tatarach, których miał zestrzelić, a którzy się nim zaopiekowali, otulając go w filc i nakładając na jego rany sadło – uświadamia głównemu bohaterowi, że powinien nie tyle znaleźć sposób na siebie i swoją twórczość, co przede wszystkim odkryć prawdę o swoim życiu.
Prawda Kurta leży w jego przeszłości, gdzie słowa ukochanej Elisabeth – „nie odwracaj wzroku. Nigdy. To, co jest prawdziwe, jest piękne” – pobrzmiewają głośnym echem w jego historii. Wszystkie istotne momenty w życiu malarza dla widza są przedstawione jako rozmazane kadry. W ten sam sposób ukazuje to Barnert, na którego twórczość składają się niejasne, rozmyte kontury, prezentujące pozornie tylko superrealistycznie odwzorowane fotografie, których wybór nie jest tak przypadkowy, jak się wydaje. Każde dzieło bohatera – to przed odkryciem w sobie prawdy i to po tym wydarzeniu – stanowi nieodłączną część jego historii i kształtowania się tożsamości.
Masywność doznać w eterycznym ukazaniu
„Gdybym podał sześć numerów, byłoby to bez sensu. Ale numery, które wygrały w loterii, mają sens. Są piękne. Jak zdjęcia. Chcę prawdy” – te zdania wypowiada w ostatnich minutach filmu główny bohater, zmieniając tym wydźwięk fabuły. Przyglądając się historii zagubionego we własnym życiu malarza zakładamy, że próbuje odkryć, z czego jest „ulepiony”. Chce znaleźć swoje „sadło i filc”. Jest jednak zupełnie inaczej. Opowieść przedstawiona przez Floriana Henckela von Donnersmarcka prowadzi nas przez zmiany ustrojowe, kulturowe i społeczne, przez, często skrajne, okresy historyczne, niespokojne i trudne, odległe i pomijane, które dla sztuki stanowiły niezliczone metamorfozy. Poznajemy oblicza wielu niemieckich miast, ale także niezliczone style artystyczne, intrygujące przedstawienia rzeczywistości okiem człowieka bardziej wrażliwego, a w tym niecodzienne sploty wydarzeń, które łączą poszczególnych bohaterów. Nic jednak nie jest przesadzone – widz nie czuje się tym przytłoczony, mimo, że na ekranie w przeciągu 10 minut może się zmienić dosłownie wszystko. Nic w tym filmie nie jest stałe. Sława i pieniądze, tytuł najsłynniejszego artysty socrealizmu? Nie mija chwila, gdy bohaterowie uciekają na Zachód i malarz musi na nowo stać się malarzem. Najlepszy lekarz ginekologii w całej Trzeciej Rzeszy, profesor Carl Seeband? Jeden nalot bombowy i wszystko się rozpływa w bitewnym kurzu. Dynamizm i emocjonalność, poczucie niezwykłego ogromu, którego widz nie pozna na własnej skórze, wręcz przeciwnie – momentami historia jest wręcz eteryczna, jak finalne pociągnięcie pędzlem.
Wydawać by się mogło, że trzy godziny na jedną historię to ciut za długo. A mimo to, widząc końcowe napisy niezwykle wciągających Obrazów bez autora, wciąż ma się ochotę na więcej – co mogło stanowić o przyznanie tej produkcji nie tylko Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, ale także za najlepsze zdjęcia. Istotne jednak w tym niezwykłej produkcji była także muzyka, a zwłaszcza jej utwór przewodni – Portraits autorstwa Maxa Richtera. Linia melodyczna towarzyszy nam częściej niż same dialogi, wplatając się w przełomowe dla bohatera wydarzenia, które zaczynają go formować, pozwalają mu odkryć swoją prawdę. Każde ujęcie filmu, gra aktorska, wypowiedziane słowa, gesty – nic nie jest przypadkowe i uderza to widza tuż pod sam koniec, powodując wspomniane uczucie niedosytu. Te trzy godziny wydają się wciąż za krótkie, aby widz miał wrażenie, że wszystko zostało powiedziane, mimo faktu, że fabuła nie pozostawia otwartych kwestii. Oglądając, towarzyszy nam uczucie, że wciąż można by było rozwinąć pewne sceny, uzupełnić dodatkowymi kadrami. To uczucie niedosytu powoduje, że nawet po zakończonym seansie, Obrazy bez autora nas nie opuszczają, pozostawiając pole do licznych rozmyślań nad niezwykłościom i niecodziennością, stanowiącą część tej historii.
Patrycja Stępień
Korekta: Marcin Stasiak