Roma – mam ci dużo do opowiedzenia
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy oglądałam najnowszy film Alfonso Cuaróna, byłabym mocno zdziwiona. Jak to oglądałam? Ja byłam świadkiem tej historii. Przeżywałam razem z bohaterkami każdy kolejny dzień ich życia, zastanawiając się – co jeszcze przyniesie im los? Byłam tam – w latach 70. w Meksyku – pomimo że urodziłam się w latach 90. w Polsce. Jeśli ktoś twierdzi, że wehikuł czasu nie istnieje – jest w błędzie. Najnowszy film Alfonso Cuaróna to najlepszy tego dowód. Teleportuje nas do tamtej rzeczywistości, bezwstydnie porywa i wciąga do głębi.
Pean na cześć kobiet
Cleo (Yalitza Aparicio) jest służącą w domu Sofii (Marina de Tavira). Ich więź zacieśnia się, gdy obie wpadają w życiowe tarapaty. Kiedy Cleo wyjawia swój sekret, spodziewa się, że chlebodawczyni pozbawi ją posady. Jednak dzieje się inaczej. Nie tylko zachowuje stanowisko, a nawet otrzymuje od żywicielki wiele wsparcia i zrozumienia. Sofia wysyła w jej kierunku sygnał – my, kobiety, musimy trzymać się razem. Sama znalazła się w trudnej sytuacji, dlatego świetnie rozumie położenie Cleo. Roma to panegiryk na cześć kobiet. Nie jest historią o superbohaterkach, tylko o zwyczajnych, do szpiku kości prawdziwych, kobietach. Neguje stwierdzenie, jakoby była to słaba płeć, przypominając, że żaden wiatr nie rozkruszy skały.
Co w duszy gra
Roma to dwugodzinna dawka emocji. W tej historii jest tyle ciepła i miłości, że nie sposób się w niej nie zatracić. Film wyraźnie nawiązuje do literatury. Jak mawiał Umberto Eco – kto czyta książki, żyje podwójnie. Kto widział Romę, przeżywa potrójnie. To dzieło skłania do zadumy. Nie tylko współczujemy głównym bohaterkom, ale i przeżywamy autorefleksję. Zawsze uważałam, że literatura ma nieco przewagi nad kinem, bo obrazy kreowane ze słów powstają w naszej wyobraźni, a nie ma nic piękniejszego niż kompozycja z własnych marzeń. Jednak Cuarón swoim dziełem udowodnił, że się myliłam. Zaprasza nas, by razem z nim dźwigać tę historię. Nie bez przyczyny użyłam tego słowa. My dźwigamy ją tak, jak dźwiga każda z bohaterek. Kiedy się smucą, my się smucimy. Kiedy płaczą, płaczemy razem z nimi, by później wspólnie przeżywać chwile radości. Ta opowieść trafia do najgłębszych zakamarków duszy. Zgodnie z myślą Arystotelesa sprawia, że przeżywamy katharsis. Najnowszy film Alfonso Cuaróna to prawdziwa uczta, uczta naszych zmysłów.
Ukłon w stronę neorealizmu
Oglądając Romę, zauważyłam jej podobieństwo do włoskiego neorealizmu. Ma w sobie coś z klimatu filmów Rosselliniego. Tutaj również wiedzie prym zmysł obserwacyjny i psychologiczna prawda, dzięki czemu dzieło to jest tak przejmujące. Cuarón zaserwował sobie – jak i każdemu z nas – kinoterapię. Intuicyjnie przeczuwamy, że wątki poruszane w meksykańskim obrazie są autobiograficzne. Twórca nie ukrywa, że jest to historia oparta na wydarzeniach z jego życia. Sofia to tak naprawdę matka reżysera, a Cleo – to jego ukochana niania. Roma jest niezaprzeczalnie najważniejszym filmem w dorobku Cuaróna. Nie tylko pod względem artystycznym, ale i pod względem opowiedzianej historii. Wisienkę na torcie stanowi fakt, że twórca Grawitacji (2013) odpowiada nie tylko za reżyserię, ale i za scenariusz, zdjęcia, a także częściowo za montaż. Jest to bardzo osobisty film, a jednocześnie – uniwersalny. Każde ujęcie jest przemyślane, nie ma mowy o przypadku. Każdą klatkę można by wyciąć i oprawić w ramkę. Warto też zwrócić uwagę na ciekawe, fabularne dygresje: świetna, humorystyczna scena z mistrzem, który uświadamia swoich uczniów, czy pokaz sztuk walki w negliżu. Jednak moje ulubione interludium stanowi genialna scena, w której poznajemy ojca. Nawiązuje ona do filmów noir. Pomimo że jest ironiczna, budzi lekki niepokój. Jakby intuicyjnie odczuwamy dystans do postaci. Jednak Cuarón nie popada w patos. Nie osądza bohaterów, przedstawia tylko ich historię. Dzięki temu Roma jest tak wiarygodna, a ja złapałam się na tym, że moją pierwszą myśl po seansie stanowiło pytanie – ciekawe, jak potoczyły się losy Cleo? Nawet na chwilę w mojej głowie nie pojawił się pomysł, że to wszystko jest fikcją i kończy się wraz z ostatnim kadrem. Cuarón bawi, ale przede wszystkim wzrusza do łez. Jego długie ujęcia poruszą nawet najtwardsze serca. Najlepszym tego przykładem jest niezwykle przejmująca scena porodu, czy też poszukiwania dzieci w odmęcie morskich fal. Serce bije jak młotem, kiedy razem z Cleo staramy się dostrzec ludzkie sylwetki podczas wiecznie napływającej wody. Boimy się o nie zupełnie jak o swoje dzieci. W Romie nie ma zbyt wiele dialogów i właśnie ta cisza przepełniona emocjami działa na widza z niewypowiedzianą siłą. Zgodnie z zasadą medium filmowego Cuarón używa słów dopiero wtedy, gdy obraz nie jest w stanie przekazać komunikatu.
Niestety, dzieło to wyświetla tylko 600 kin na świecie. W Trójmieście obraz obejrzeć można jedynie w Gdyńskim Centrum Filmowym. Jednak dla szerszej publiczności dostępny jest na platformie Netflix. Roma otrzymała już Złotego Lwa w kategorii najlepszy film na festiwalu w Wenecji i będzie walczyć z rodzimą Zimną wojną Pawła Pawlikowskiego o Oscara. Muszę przyznać, że jest poważnym rywalem dla polskiej produkcji. Filmy te mają ze sobą dużo wspólnego. Charakteryzują się ascetyczną formą, skupiają na wątku biograficznym, zawierają niewiele dialogów. Oba dzieła mnie uwiodły. Jednak obraz Cuaróna trafił w moje najczulsze rejestry i pomimo wszelkiej sympatii do Zimnej wojny przyznać muszę, że to Roma skradła moje serce. Cieszę się, że powstaje ostatnio tyle wybitnych produkcji, które wzbogacają nasze wnętrza.
Natalia Osiak
Korekta: Anna Felskowska