Creed – pomnik zbudowany na nowo
Sylwester Stallone był już zarówno obiektem uwielbienia jak i kpin. Po latach nareszcie staje się obiektem szacunku.
Nie zraził go schyłek kariery zapoczątkowany Rockym V, deszcz Złotych Malin ani żarty z jego prób tworzenia filmów na modłę lat 80. o kilka dekad za późno. Creed pokazuje, że przy odpowiedniej pomocy Sly wciąż potrafi magnetyzować widzów. Udowodniło to tegoroczne rozdanie Złotych Globów, gdzie Stallone zdobył nagrodę za swoją drugoplanową rolę w Creedzie i otrzymał owacje na stojąco. Okazuje się, że można zrobić kontynuację Rocky’ego z taką samą pasją i zaangażowaniem jak kiedyś, ale w poważniejszy, nowoczesny sposób.
Obserwujemy historię Adonisa Creeda, nieślubnego syna legendarnego Apollo (zabitego na ringu przez Ivana Drago w czwartej części przygód Rocky’ego). Adonis po śmierci biologicznej matki wychowuje się w sierocińcu i szybko trafia do poprawczaka, na szczęście zostaje przygarnięty przez wdowę po Apollo Creedzie, która wychowuje go jak własnego syna, wspierając go i umożliwiając mu komfortowe dorastanie. Pomimo majątku odziedziczonym po ojcu, młodzieniec wiedzie przykładne życie ciężko pracującego obywatela w jednej z dużych korporacji. Niestety, natury nie da się oszukać, Adonis postanawia porzucić wygodne życie, by pójść w ślady pierwszego przeciwnika Rocky’ego i rozpocząć karierę boksera.
Nie da się przecenić zasług reżysera i scenarzysty, Ryana Cooglera, który odrestaurował klasykę tak, że bliżej jej do pierwszej, znakomitej części Rocky’ego, aniżeli do niedorzecznych (choć cudownie klimatycznych) kontynuacji, za które odpowiadał przede wszystkim Stallone. Scenariusz nie jest w najmniejszym stopniu odkrywczy, ale został solidnie skrojony; poczynając od motywujących dialogów, które zawsze były znakiem rozpoznawczym serii oraz dobrze nakreślonych postaci, na samej konstrukcji kończąc (wbrew tytułowi, walczy tutaj nie tylko główny bohater, o czym za chwilę). I chociaż nie obyło się bez truizmów i klisz, to są one tak szczere, że przyjmuje się je bez mrugnięcia okiem.
Każda z ważniejszych postaci w filmie ma w sobie jakąś rysę. Problem, z którym trzeba się uporać nie inaczej niż walką (metaforyczną czy też nie), nawet jeżeli jest z góry skazana na porażkę. Michael B. Jordan bardzo dobrze wcielił się w młodego boksera, który chce zdobyć szacunek za to kim jest, a nie skąd pochodzi. Nie jest to bezmyślny mięśniak, lecz wrażliwy człowiek w bezwzględnym, a jednocześnie pięknym świecie sportu, gdzie obok złamanych nosów i rozciętych łuków brwiowych, pojawia się zaskakująco dużo ciepła. Na ścianach sal treningowych wiszą plakaty legendarnych bokserów i walk, a zwykli przechodnie zwracają się do utytułowanych zawodników mówiąc z respektem „mistrzu”. Całkiem dobrze sprawdza się również wątek miłosny. Chemia pomiędzy Adonisem a Bianką (Tessa Thompson) jest przekonująca. Ich związek wydaje się rzeczywiście intymny. Tętni od młodzieńczych emocji, ale obyło się bez infantylności. Sama scena pocałunku zapada w pamięć dużo skuteczniej niż większość podobnych, jakie widujemy obecnie w kinie popularnym.
Natomiast najjaśniejszym punktem jest zdecydowanie Rocky Balboa. Wiek służy aktorskim umiejętnościom Stallone’a. Obecnie Rocky jest starym człowiekiem, noszącym tyle samo blizn w sercu, co na ciele – uzmysławia nam to nostalgiczna scena na cmentarzu. To człowiek stopniowo pokonywany przez czas, lecz są momenty, kiedy w oczach mistrza wciąż tli się ten sam płomień, który pozwolił mu kiedyś na wybicie się podczas walki z Apollo Creedem.
Pod względem stricte realizacyjnym mamy prawdziwą przepaść pomiędzy najnowszą częścią, a choćby Rockym Balboą z 2007 roku. Uwagę przykuwają świetne zdjęcia oraz kilka scen, które zapamiętamy na długo, takie jak bieg Adonisa w towarzystwie „eskortujących go” mieszkańców Fadelfii, czy też wejście na ring przed ostatnią walką.
Creed pod wieloma względami opowiada tę samą historię, co poprzednie filmy. Mógłby to być problem, o ile nie zgodzimy się na tę klasyczną konwencję. Złożony został każdy możliwy hołd: widzimy pomnik (autentyczny) Rocky’ego, słyszymy charakterystyczny, choć nieco zmieniony, motyw muzyczny, a sekwencja treningowa (tym razem w rytm dobrze dobranego rapu) i scena na słynnych schodach przed Muzeum Sztuki Współczesnej przyspieszają bicie serca. Całość jest sentymentalna, ale na szczęście nie ckliwa.
Jeżeli nie przeszkadza nam oglądanie kolejnego filmu o tym samym, opowiedzianego według sprawdzonego (choć ulepszonego) przepisu, otrzymamy najlepszą część serii od czasu oryginalnego Rocky’ego. Najlepszą, ponieważ w przeciwieństwie do poprzedniczek, również funkcjonujących jako klasyki gatunku, oferuje sporo więcej niż niezobowiązującą, klimatyczną rozrywkę.
Piotr Zdziarstek