Karbala

Film trudny do skomentowania. Z jednej strony ważny i potrzebny. Oddaje sprawiedliwość bohaterom wojennym, uświadamia realia, daje powody do dumy. Dlatego druga strona – dyskusja o samym wykonaniu – jest trudna. Staram się patrzeć na ten obraz tak, jakbym nie był Polakiem, a jest to trudne. Niestety – także konieczne, więc spróbujmy: co zobaczy oglądający go Francuz, Amerykanin czy Włoch?

Zobaczy po pierwsze kopię amerykańskich filmów wojennych o charakterze moralizująco-rozrywkowym. Niektóre rozwiązania (jak opowiadanie dowcipów w samochodzie, który po chwili jest pod ostrzałem), są już tak ograne, że – niestety – nudne.

Widz zobaczy też dobrze przygotowaną scenografię i dużo autentycznego sprzętu, świetne kostiumy. Realizacja, jakkolwiek wzorowana na hollywoodzkich, jest poprowadzona sprawnie. Twórcy udowodnili, że warsztatowo odrobili lekcje i potrafią odtworzyć amerykański standard, na którym wzorują się wszyscy w tego typu produkcjach.

Zobaczy też kamerę, która naśladuje punkt widzenia człowieka pijanego, chwilami wpadającego w delirium. Nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem (nie dowiemy), dlaczego wciąż się buja, nawet kiedy pokazuje dwóch ludzi siedzących na ziemi i rozmyślających. Nie jest to naśladowanie ludzkiego wzroku, bo wzrok ma zdolność rekompensaty ruchu i utrzymania stabilności obrazu tworzonego w mózgu. Nie jest to próba wprowadzenia w domyśle jakiegoś reportera kręcącego „z ręki”, bo fabuła wyklucza taką postać. Czasem wygląda to jak szwankujące FPS w grach komputerowych online. Czasem wręcz komicznie, kiedy ze stabilnego punktu widzenia obserwujemy ze stu metrów partyzantów strzelających z broni automatycznej, a kamera wpada w drgawki, jakby była zamontowana na tym karabinie, w rytm strzałów.

Od jakiegoś czasu nie widuję tej „skaczącej kamery” zbyt często, w 2015 roku zaledwie w jednym filmie, a obejrzałem około trzydziestu o tematyce wojennej lub akcji. Świat chyba uznał, że to przeżytek, chwilowa moda, która denerwuje widzów i nie można jej nadużywać – używa się z umiarem. Operator w Karbali nadużywa obsesyjnie, bez umiaru, jakby bał się, że chwila stabilnego obrazu zdyskwalifikuje mu film. Czasem, niestety, wygląda to tak, jakby machanie kamerą miało podreperować niedostatki dramaturgii. To tak, jak z nieudanymi potrawami – wrzuca się do nich dużo pieprzu, żeby ukryć wady. Uważam, że ta męcząca maniera jest najsłabszą stroną filmu. Ktoś chyba chciał być bardziej amerykański niż Amerykanie.

Karbala

Skoro już w tym tonie, napiszę o jeszcze jednym, scenariuszowym problemie. W całym filmie nie ma głównego bohatera. Jest grupa, w której zwrócono większą uwagę na niektóre postacie, ale wszystkie one są naszkicowane pobieżnie, nie mają wyrazistego charakteru, nie przekonują jako pełnokrwiste osoby. Film rozbija ich wątki na szereg epizodów o wadze fabularnej, ale bez wagi psychologicznej. Mamy same postacie drugoplanowe. Likwiduje to „z urzędu” określony typ dramatyzmu. Kapitan jest bohaterem słabym. Jego postać jest blada, niezdecydowana, nie ma charyzmy, rozterki które przeżywa nie wyglądają na wywołane ogromną odpowiedzialnością, tylko brakiem charakteru. Dowodzenie ogranicza się do poleceń „ognia” i „wstrzymać ogień”. Nie motywuje, nie okazuje inicjatywy.

Dlatego może patetyczna muzyka z widokiem na flagę razi. Takie momenty nie muszą razić, ale sprawdzają się, jeśli dzieło ma epicki charakter. Tu miało być „realistycznie”, a nie epicko, zabrakło między innymi wspomnianych postaci o wyraźnym charakterze.

Dobrze mimo to został zarysowany realizm psychologiczny. Być może ten realizm jest kompromisem, dla którego poświęcono wątki indywidualne, o których pisałem wyżej. Usprawiedliwiałoby to też dość monotonną dynamikę scenariusza, w którym punkt kulminacyjny (atak na meczet) można by właściwie przeoczyć. Widocznie było tak, jak to pokazano, na czym zyskuje prawda historyczna, a traci widowiskowość filmu.

Udźwiękowienie było w porządku poza drobiazgami – Bartłomiej Topa mówi niewyraźnie. Gdyby nie angielskie napisy, nie rozumiałbym połowy jego kwestii. To dziwne, że nie słychać co mówią postacie, a słychać jak przełykają ślinę, albo… jak żarzy im się papieros.

To wszystko nie zmienia faktu, że jest to najlepiej zrobiony polski film wojenny od wielu, wielu lat. Nie ma w nim grafomańskich wpadek jak w Mieście 44, zalewu kiczu jak w Stawce większej niż śmierć, a do takich gniotów jak Tajemnica Westerplatte nie ma co nawet porównywać, bo to obrażałoby Karbalę. Bez zarzutu wydaje mi się montaż, zdjęcia, niezłe są dialogi. Realizm scen, jeśli już pominąć fikającą kamerę, jest też znakomity. Efekty specjalne ani na chwilę nie zwracały na siebie uwagi, a więc były w porządku. Aktorstwo w większości nie pozostawia nic do życzenia, o drobnych niedociągnięciach pisałem wyżej i mogły wynikać z budowy scenariusza, a nie z gry.

Skąd te uwagi? Głównie stąd, że mamy do czynienia z kinem gatunkowym, a więc takim, które nadaje się na hit i na eksport. Mamy też do czynienia z kinem, które może być doskonałą reklamą Polski. I w końcu – z kinem, które porusza sprawy niezwykle ważne. Tu po prostu należy wymagać więcej, poprzeczka gwałtownie wskakuje wyżej. Dlatego właśnie niektóre błędy nie powinny się przytrafiać. W Mieście 44 są to błędy tak poważne, że deklasują całość. W Karbali – na szczęście nie. Karbala wytrzymuje pomimo opisanych niedoskonałości.

Podkreślam jeszcze raz, że poza pierwszym akapitem nie piszę o wymowie pozaartystycznej. Teraz więc wrócę i do tego wątku – dobrze, że jest ten film i że nie sknocono roboty. Można go pokazać wszędzie na świecie, najwyżej ktoś ponarzeka na bujanie kamerą. Ale to maniera wielu filmów i obecnej mody, a nie ułomność tego konkretnego. Karbala może, a wręcz powinna spełnić ważną rolę społeczną w Polsce i paru innych miejscach. Jeśli film oprócz dostarczania rozrywki może wciąż nieść misję, to ten ją udźwignie.

Sławomir Płatek

Udostępnij przez: