Sztuka kochania filmu
Oglądanie polskich filmów jest normą dla większości krajowych kinomanów, bo żyjemy w Polsce. Było i dla mnie, jednak od czterech lat śledzę to ze szczególną uwagą i większość udaje mi się widzieć na bieżąco. Zrealizowano wiele świetnych filmów, jednak żaden nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak Sztuka kochania. Niełatwo zebrać i uporządkować wrażenia, bo jest ich wiele, ale spróbujmy.
I
Technika. Scenografie i dobór rekwizytów są perfekcyjne. W każdym detalu wszystko się zgadza, jest znacznie lepiej niż „poprawnie”. Wyposażenie planu gra istotną rolę, nawet dobór materiałów na obrusy ma swoje miejsce w rozwoju akcji, a nie tylko leży sobie w tle. Doskonałe zdjęcia i praca kamery. Na tyle dobre, że gdybym się na tym nie skupił, to bym przeoczył. To także budulec filmu, równie ważny jak scenariusz. Gra aktorska jest bez zarzutu z jednym wyjątkiem: w niektórych ujęciach, co pewien czas, Boczarska nie najlepiej czuje się w roli Wisłockiej w latach 70. Nonszalancja i „szerokość gestu” bohaterki chwilami wydają się sztuczne. Trzeba jednak dodać, że jest to postać zmieniająca się co kilka dekad (uznanie dla charakteryzatorów) i ta przemiana narysowana jest z wielkim wyczuciem, subtelnie, wiarygodnie. Problemy ze wspomnianymi latami 70. to naprawdę drobiazg. Trzeba też kilka zdań o scenariuszu. Po pierwsze umiejętnie rozegrane retrospekcje, które nie tylko budują historię, ale też ją interpretują. Nie wprowadzają natomiast zamieszania, opowieść jest przez cały czas czytelna. Po drugie – rewelacyjne dialogi. Po trzecie – cała „kupa śmiechu” nie czyni z tego filmu komedii, to jest tragedia i im śmieszniej jest w niektórych fragmentach, tym tragiczniej robi się w innych. Do tego wszystkiego realizm, wiarygodny, dojmujący realizm. Jeśli wziąć pod uwagę, że Krzysztof Rak napisał zaledwie trzy scenariusze, w tym jeden do filmu Bogowie, można chyba powoli zgadywać, że objawił się nam wybitny talent scenopisarski. I – być może na marginesie, ale to istotne – ci, którzy wyszli z kina, kiedy zaczęły się napisy końcowe, wiele stracili. Skąd wiedziałem, żeby zostać? Ano jakoś… zanosiło się na to, że to jeszcze nie koniec.
II
Obraz PRL. Co prawda kilka migawek sięga czasów wojennych i przedwojennych, ale to jedynie „rozbiegówka” do głównej intrygi. Twórcy tego filmu z wielką uwagą przestudiowali życiorys Wisłockiej i powojenną historię Polski. I nie jest to studium powierzchowne, ogólnikowe. W tym obrazie wyssano kwintesencję poszczególnych dekad i okresów. Tło społeczne i obyczajowe (co za liczman – „tło społeczne i obyczajowe”…) uchwycono z wielką uwagą i wyczuciem. Dla widza wystarczy odrobina empatii, żeby oderwał się od znanych sobie realiów i dał się wkręcić w zupełnie nowe („nowe” to oczywiście stare) tło. I tu istotna uwaga: jeśli ktoś nie wykaże tego minimum empatii, nic nie zrozumie z filmu. Osoby nie pamiętające siermiężnej PRL poruszają się w świecie pewnych oczywistości, które należy w trakcie projekcji odrzucić. Myślę jednak, że nawet ktoś, kto nie doświadczył patologii systemów totalitarnych, podczas oglądania Sztuki kochania jest w stanie doświadczyć modelowej projekcji i identyfikacji, o ile tylko postara się o minimum wyobraźni i zaangażowania w opowiadaną historię. Jeśli ktoś chce mieć pojęcie o swoich prawach, przywilejach, możliwościach – powinien mieć też pojęcie o tych, którzy tłukli się z systemem, nawet, jeśli tamten system obecnie wydaje się obcy jak „obcy” z filmu Obcy. I nawet, jeśli walka o lepszą Polskę polegała na nauce orgazmu.
III
Życie. Sprawa najważniejsza. Po pierwsze Wisłocka wydaje się córą międzywojennych awangard, kwestionujących obyczajowość i głoszących postęp. Interpretacja kulturowa poszerza się ogromnie, możemy na modelu Wisłockiej ilustrować rewolucję obyczajową i seksualną od lat 20. XX wieku do przewrotu hippisowskiego. Zapewne nawet warto oprzeć kilka opracowań na tym filmie, jednak nie w tym rzecz. Narracja dotyka spraw nierozstrzygalnych. Co prawda „wędrówka bohatera” jest tu zachowana, jednak ostatecznie bohaterem jest widz i cała lista tych właśnie spraw nierozstrzygalnych. Triumf w postaci wydrukowania książki jest pozornym sukcesem. Bohaterka tak naprawdę przegrywa wszystko. Wystarczy chwilę pomyśleć w jak skomplikowane związki i relacje wchodziła, do jakich napięć prowadziły, ile nieszczęścia przyniosły. Zdanie „niech robi co chce, i tak wiem że kocha tylko mnie” pada dwukrotnie i pod koniec filmu zmienia całą jego optykę. Po co bohaterka przekracza tyle granic? Być może próbuje dotrzeć do istoty natury człowieka i przewraca się o to. Nikt nie jest w stanie dotrzeć do tej istoty, najbliżej są genialni artyści i w wielkiej części ich życiorysy są tragiczne. Nie bez powodu wielokrotnie podkreśla się, że kochanie jest sztuką. A sztuka jest często próbą poradzenia sobie z niewytłumaczalnością. Więc – także seks to niewytłumaczalność, która daje się interpretować jedynie przez sztukę. W tym filmie nikt nie wygrywa, wydanie książki to zasłona dymna. Wszyscy przegrywają i to, jak się zdaje, jest najlepszym uogólnieniem wymowy.
IV
Wbrew oczekiwaniom i niektórym interpretacjom, nie ma tu ani śladu feminizmu. W miejsce owego feminizmu pojawia się humanizm, w którym nie chodzi o walkę płci czy jakieś (roboczo traktowane) równouprawnienie. Chodzi o realizację człowieka. Krytyka dotyczy systemu i nie dzieli go na płci. Każda postać tej dramy jest tragiczna, nie ma „dobrych” i „złych”, jest fatum. Także próba okiełznania fatum jest tyleż bohaterska, co znowu – tragiczna. Mamy więc pochwałę odwagi, bez względu na możliwe cierpienie. Taka jest też podskórna wymowa: seks odważny jest lepszy niż seks w strachu. Jak się kochamy, tak żyjemy?
IV
Nie mogę przestać myśleć o pomyłce pewnej posłanki PiS, która zamiast „Wisława Szymborska” powiedziała „Wisłocka”. Ten lapsus jest tak głupi i jednocześnie tak sugestywny, że od tego czasu sam się mylę.
Sławomir Płatek