Dym Tomáša Vorela, czyli (anty)musical polityczny
Przełom lat 80. i 90. XX wieku to okres powolnego odrodzenia filmowego musicalu. Twórcy coraz bardziej odnajdywali się w połączeniu narracji z muzyką, a Disney cieszył się erą „renesansu” swoich animacji. Był to zatem świetny moment na tworzenie w tym gatunku. Tak też zrobił Tomáš Vorel w 1990 roku.
Dym (Kouř) to, jak głosi podtytuł, „musical totalitarnego wieku”, stworzony jedynie rok po przełomie politycznym w Czechosłowacji. Opowiada historię Mirka (Jan Slovák), młodego inżyniera, który podejmuje pracę w socjalistycznym zakładzie. Dostaje zadanie znalezienia sposobu na pozbycie się zanieczyszczenia powietrza w mieście. Mirek odkrywa jednak, że skuteczny projekt już powstał, ale został odrzucony z powodów politycznych. Za wszelką cenę próbuje więc przywrócić oryginalnego wynalazcę do łask zarządu i wprowadzić w życie jego rozwiązanie. Wszystko to dzieje się przy akompaniamencie dyskotekowych piosenek didżeja Arnoštka (Šimon Caban).
Vorel stworzył specyficzną parodię systemu komunistycznego, który przeniósł z płaszczyzny całego państwa na płaszczyznę zakładu pracy, prawdopodobnie jednego z tysięcy mu podobnych. W ten sposób pozwolił widzowi lepiej zrozumieć mechanizm systemu totalitarnego, który skondensowany w filmie, wydaje się o wiele bardziej realny, obecny i powszedni niż abstrakcyjna, oszałamiająca rozmiarem i nietykalnością koncepcja ogólnokrajowa. Obalenie tego systemu, które ma miejsce na końcu filmu, dzięki powszechnemu zjednoczeniu się pracowników zdaje się przez to o wiele bardziej osiągalne niż powszechny zryw narodowy, który przecież miał miejsce rok wcześniej, podczas aksamitnej rewolucji. Jednocześnie rozwiązanie to podkreśla znaczenie małych, lokalnych, ale zdeterminowanych sprzeciwów wobec opresji, które wspólnie mogą doprowadzić do obalenia totalitarnego systemu. Zakład staje się zatem małą Czechosłowacją.
Jak jednak pogodzić walkę z systemem i musical? Gatunek ten kojarzy się na ogół z parą kochanków (która zresztą w Dymie pojawia się, jak na musical przystało, a nawet jest wplątana w miłosny trójkąt), która dzięki pomocy postaci drugoplanowych, chwytliwych piosenek i idealnie zsynchronizowanych numerów tanecznych, pokonuje wszelkie przeciwności losu, łącząc się na końcu w triumfalnym finale. Nic w tym dziwnego, to przecież uproszczony opis schematu klasycznej odmiany musicalu filmowego. Vorel odchodzi jednak od klasycznej koncepcji i czerpiąc z czeskich musicali z lat 60. jednocześnie sięga po specyficzną poetykę amatorskich teatrów. W rezultacie otrzymujemy musical, który ciężko jednoznacznie nazwać musicalem. Brakuje tu wpadających w ucho piosenek (oprócz hitu wspomnianego już didżeja Arnoštka), które zastąpione są nuconą przez Mirka pod nosem melodią – motyw przewodni, łączący kluczowe momenty filmu – lub awangardowymi grami słownymi bez skonkretyzowanej melodii. Część „piosenek” to wręcz pozbawione linii melodycznej recytatywy, podczas których bohaterowie poruszają się w prześmiewczy, dziwny sposób. Jedyna „prawdziwie musicalowa” scena to dyskoteka, prowadzona jednak przez artystę współpracującego z zarządem zakładu pracy i stanowiącą dla Mirka moment zwątpienia w szczerość uczuć ukochanej Kote (Lucie Bártová-Zedníčková). „Typowy” musical staje się zatem antagonistą, swoistym triumfem opresyjnego systemu nad idealistycznym buntownikiem. Dopiero wyjście z mainstreamowej konwencji (recytatywy, gry słowne i nucone melodie) prowadzi do zwycięstwa nad władzami zarządu. Ponadto odbywa się ono nie dzięki piosence, a skandowanemu przez pracowników, którzy stają naprzeciw uzbrojonej ochronie zakładu (obraz dobrze znany mieszkańcom państw byłego bloku wschodniego), okrzykowi „Jest tego warte!”.
Ten niesmak dla konwencjonalnych gatunków muzycznych jest wręcz uosobiony w Dymie w postaci Bédy (Jiří Burda), który już na początku filmu wyraża pogardę wobec muzyki disco, oznajmiając, że jedynie rock jest „prawdziwą muzyką”. Pogląd ten, sprzeczny z powszechną opinią mieszkańców miasta, stałych bywalców dyskoteki, był również niezgodny z rzeczywistą polityką rządów komunistycznych przed 1989 rokiem. Rock, jazz i inne typowo amerykańskie gatunki muzyczne były postrzegane przez ówczesne władze jako narzędzia zachodniego imperializmu, a artyści tworzący taką muzykę dokładnie monitorowani. Dla uniknięcia negatywnego wpływu rock and rolla na mieszkańców Polski, Czechosłowacji i sąsiednich państw wprowadzono lokalne określenie „bigbit”, które zyskało powszechną akceptację pod koniec lat 60. i rozszerzyło znaczenie na wszelką muzykę rozrywkową. W tym kontekście Dym budzi skojarzenia z polskim filmem muzycznym Mocne uderzenie (reż. J. Passendorfer, 1966), który również odwoływał się do amerykańskich form muzycznych. Zasadniczą różnicą między tymi musicalami jest jednak fakt, że Dym uznaje rock za lepszy gatunek, wychwala go, odchodzi od muzyki powszechnie akceptowanej na rzecz eksperymentów formalnych, krytykując w ten sposób komunistyczną władzę. Zresztą sama forma niekonwencjonalnego musicalu, odejścia od wzorców oraz wystylizowanie Bédy na Johna Lennona (co może być nawiązaniem do opozycyjnej grupy czechosłowackiej – Pokojowy Klub im. Johna Lennona, który działał podczas aksamitnej rewolucji), wyraźnie określa stanowisko twórców wobec narzuconej przez totalitarny system narracji. Tymczasem Mocne uderzenie jest filmem wpisującym się w politykę władz – krytykuje bigbit jako zepsuty, pozbawiony głębi, „obcy” gatunek, chwaląc jednocześnie melodyjne, tradycyjnie polskie piosenki.
O ile dla większości widzów pierwszym filmem, który przychodzi na myśl, gdy słyszą hasło „czechosłowacki musical”, może być amerykański film czechosłowackiego twórcy, czyli Hair (1979) Miloša Formana, Tomáš Vorel pokazał, że ponad dekadę później, musical nie był gatunkiem nieobecnym w czechosłowackiej filmografii. Wciąż świeży przewrót polityczny i wspomnienia totalitarnego systemu zostały w Dymie zaprezentowane w prześmiewczy i niekonwencjonalny sposób, stanowiąc swoiste rozliczenie się z okresem komunizmu. I chociaż film ten nie wpisuje się w klasyczne konwencje musicalu, a wręcz może stanowić ich antynomię, dowodzi, że gatunek, wchodzący w 1990 roku w okres rozkwitu, ma jeszcze wiele do zaoferowania. Ponadto jest doskonałym narzędziem do „lekkiego” mówienia o „ciężkich” sprawach nie tylko miłosnych.
Małgorzata Nowińska