Mother recenzja

Mother! [RECENZJA] Matko! Co to był za… horror?

Będę z wami szczery: bałem się tego filmu. Nie jednak z powodu, że musiałem obejrzeć horror i trząsłem się na myśl o pierwotnym strachu przed nieznanym, ale z powodu, że moim zadaniem było ocenienie filmu samego Darrena Aronofskiego – twórcy takich kultowych dzieł jak choćby Requiem dla snu czy Czarny łabędź. Jako recenzent musiałem udźwignąć ciężar odpowiedzialności, którym obarczyli mnie czytelnicy głodni opinii o najnowszym tworze amerykańskiego reżysera i scenarzysty. Ale od początku.

Nie dla każdego?

Aby w pełni zrozumieć film, którego polska premiera odbyła się 3 listopada bieżącego roku, zaś amerykańska 5 września, należy powiedzieć na wstępie: ten film jest wielowymiarowy. Możemy go interpretować i wyciągnąć morał z samej przedstawionej historii, a możemy również pójść o krok dalej i film oglądać za pomocą odnalezionego – lub nie (co jednak sprawi, że utwór filmowy nie będzie miał wiele sensu) – KLUCZA INTERPRETACYJNEGO, który jest gwoździem programu. Spokojnie, nie zamierzam go wam dawać, więc obejdzie się bez spojlerów.

Film na poziomie samej opowieści daje radę. Po prostu. Przedstawiona jest nam historia kochającej mimo wszystko żony (granej przez Jennifer Lawrence) – przepraszam za określenie, typowej kury domowej – w relacji z apodyktycznym mężem-poetą (Javier Bardem), który cierpi na brak weny. Ich relacja zostaje wystawiona na próbę, kiedy pewnego dnia w ich domu po środku głuszy zjawia się tajemniczy mężczyzna… Zapowiada się horror, nieprawdaż? Może coś w stylu Funny games (1997, 2007)? No nie do końca. Od tego momentu śledzimy bohaterkę niepotrafiącą poradzić sobie z gwałtownie napływającymi zmianami w domu. Domu, który starała się odrestaurować, i dla którego była jak tytułowa matka. Jesteśmy świadkami jakby sennego koszmaru, gdzie główna bohaterka jest bezsilna i krzyczy w środku (ale chwilami i na zewnątrz), nie mogąc nic zdziałać. Dusimy się razem z nią przytłoczeni wydarzeniami, na które nie mamy absolutnie żadnego wpływu. I to wyszło filmowi naprawdę rewelacyjnie.

Wspomniałem na początku również o drugim wymiarze. Cóż mogę o nim napisać… Film na poziomie metaforycznym cierpi mocno na pustą semiozę. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Darren Aronofsky zdecydował się na nagromadzenie zbyt wielu symboli i znaków, aby podnieść sztucznie samą wartość artystyczną swojego najnowszego utworu (celowo unikam słowa „dzieła”). W trakcie filmu jesteśmy gdzieniegdzie częstowani nic niewnoszącymi do fabuły scenami, które występują tam tylko i wyłącznie po to, by zasiać w widzu ziarno strachu. Sama pustka znaczeniowa dotyczy jednak głównie INTERPRETACJI, która nie znaczy zupełnie nic, patrząc na cały film. Ot, taki kaprys reżysera, by niedouczeni ludzie uznali twór za arcydzieło z niesamowitym twistem fabularnym godnym tego z np. Czystej formalności (1994). Metafora totalnie przerosła sam film.

Z czym to się je?

W kwestiach technicznych: film nie imponuje pod tym względem niczym. Brak jakiejkolwiek ścieżki dźwiękowej, oprócz tej na napisach końcowych, aż kłuje w uszy. Można powiedzieć, że przecież tak się robi w niektórych produkcjach, jak choćby w To nie jest kraj dla starych ludzi (2007) – jestem tego świadomy. Problem polega na tym, że omawiany film faktycznie potrzebował jakiejkolwiek oprawy muzycznej, która nadawałaby by mu klimatu.

Tym samym przechodzimy do budowania atmosfery samego tworu, która jest… cóż, również nieimponująca. Właściwa część historii zaczyna się bardzo powoli od, przyznaję szczerze, naprawdę zaskakującego początku. Potem jednak jest z każdą minutą coraz wolniej i wolniej. Sceny dłużą się i przeciągają w nieskończoność, doprowadzając widza do niekontrolowanego ziewania i przymykania oczu.

Twór Aronofskiego nie wyróżnia się również pod względem oprawy wizualnej – po prostu wzięli kamerę i zaczęli kręcić, nie zastanawiając się mocniej, jak ciekawie można skomponować kadr, by film zapadł w pamięć. Jedna wielka porażka.

Iść albo nie iść – o to jest pytanie

Film był reklamowany jako typowy horror, co nie wyszło ostatecznie na dobre. Film horrorem po prostu nie jest. Bardziej można skłaniać się do określenia go jako filmu psychologicznego z kilkoma elementami budzącymi obrzydzenie. Mimo wszystko jest to obraz, który powinien być traktowany raczej jako eksperyment nad narzędziami służącymi do opowiadania historii.

Nadal jednak produkcję można oglądać choćby dla samej opowieści. Opowieści o niemocy twórczej, uprzedmiatawianiu kobiet w celach inspiracji czy też niezdrowych relacjach między ludźmi a naturą. Doszukiwać się można w nim praktycznie wszystkiego – ile ludzi, tyle interpretacji.

Czy więc warto opuścić ciepły i suchy dom, by pójść do kina na Mother!? Odpowiadam: niczego nie przegapicie, jeśli go nie zobaczycie.

Marcin Romanik

Udostępnij przez: