Earl i ja, i umierająca dziewczyna – opowieść ze śmiercią w tle
Czytając zapowiedzi filmu Earl i ja, i umierająca dziewczyna, byłem przekonany, że będzie to opowieść podobna do filmu Gwiazd naszych wina. Ot, kolejna adaptacja książki o nastolatkach, których życie zmienia się przez straszliwą chorobę i którzy w obliczu śmierci zaczynają darzyć się uczuciem. Szczęśliwie, nie do końca miałem rację.
Opowiem Ci pewną historię
Przez całą opowieść prowadzi nas główny bohater, tytułowy „ja” – Greg. Jest on narratorem wszystkich wydarzeń. Wprowadza nas w swój świat i pokazuje jak się w nim poruszać, jak przeżyć. Czułem się, jakbym czytał książkę, a uczucie to spotęgowane było przez podział historii na rozdziały, trochę w stylu Tarantino. Nie jest to jednak zarzut. Co więcej, uważam taką formę narracji za zaletę. Reżyser – Alfonso Gomez-Rejon – lubi bawić się formą. Zmiany szerokości kadru, pionowe ujęcia i animacje poklatkowe to przykłady na to, jak ubarwia on przedstawianą opowieść. Ozdobników nie jest jednak za dużo i nie odciągają uwagi od opowiadanej historii oraz jednego z najważniejszych elementów filmu – postaci.
Najmocniejszym punktem adaptacji książki autorstwa Jesse Andrews są jej bohaterowie. Otrzymujemy całą gamę barwnych osobowości. Greg jest introwertykiem, który uwielbia klasyki kina. Wraz ze swoim przyjacielem – luzakiem Earlem – kręcą własne filmy, by w ten sposób złożyć hołd swym ulubionym produkcjom. Rachel to silna, inteligentna dziewczyna, która musi zmagać się z chorobą. Poznajemy również wytatuowanego nauczyciela – pana McCarthy’ego, piękną i lubianą Madison oraz Scotta, który jest nielubiącym nikogo gothem. Wszyscy oni są ze sobą jakoś połączeni i w pewien sposób zmieniają życie Rachel i Grega.
Śmiech przez łzy
Humor to druga mocna cecha tej produkcji. Bohaterowie nie popadają w zbytni dramatyzm, niemal każda smutna lub poważna scena jest przełamywana zabawną kwestią czy gestem. Film momentami kpi z przesadnie poważnych produkcji o podobnej tematyce. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w pewnej scenie główny bohater jawnie naśmiewa się ze wspomnianego już przeze mnie filmu Gwiazd naszych wina. Ta sielanka nie trwa jednak wiecznie.
Finałowe 10 minut filmu całkowicie mnie rozczarowało. Alfonso Gomez-Rejon zaprezentował świeże podejście do trudnego tematu umierania. Nie zajmował się bezsensownymi romansikami i rozwleczonymi do granic możliwości sekwencjami szpitalnymi. Prezentował ciekawą historię z prawdziwymi postaciami, które łączyły więzi mocniejsze niż „iskrzące spojrzenie”. Niestety okazało się, że przez niemal cały czas unikał schematów, żeby w ostatnich scenach nas nimi zasypać.
Piotr Gierzyński