Mad Max: Fury Road
Ten film otworzył mi oczy. Dzięki niemu zrozumiałem jak wielka stagnacja i zachowawczość ogarnęła kino akcji i szeroko rozumiane blockbustery. Czy ktoś dziś pomyślałby, że możliwe jest nakręcenie wysokobudżetowej produkcji z miłości do tematyki, a nie działając jedynie z pobudek finansowych? Że komputer nie musi być jedynym narzędziem wykorzystywanym przy tworzeniu spektakularnych scen pościgów? Że, zamiast metodycznie dawkować ugrzecznione atrakcje, można po prostu rzucić widza w sam środek szalonej orgii chaosu i zniszczenia? Na każde z tych pytań George Miller odpowie jednakowo: jak najbardziej. Tu nie ma taryfy ulgowej, ten film to niemal w całości wypełniona po brzegi eksplozjami, brudem i obłędem jatka. To widowisko, tak angażujące, że czujemy się bardziej jego uczestnikami niż zwyczajnymi obserwatorami. Piach zgrzytający między zębami, ryk silników rozdzierający bębenki słuchowe, krew bryzgająca na twarz – nie powiecie chyba, że to nie brzmi interesująco.
Choć Fury Road (odmawiam używania polskiego tytułu) poprzedzają trzy filmy przedstawiające losy tytułowego Mad Maxa, to jedynym fabularnym łącznikiem jest tu protagonista. Dla fanów serii nie powinno to być zaskoczeniem, gdyż tak naprawdę poszczególne części nie była ze sobą ściśle powiązane. Przed premierą wiele obaw dotyczyło zmiany aktora – wydawało się, że nawet Tom Hardy nie będzie w stanie zastąpić Mela Gibsona, który od początku był twarzą serii. Najnowszy obraz udowadnia jednak, że Max to nie tyle postać, co idea. Podążający własną ścieżką wędrowiec, wypalony i niepotrafiący odnaleźć swojego miejsca. Walczący ze wspomnieniami przeszłości i własnym obłędem. Niczym bohater westernu, który trafia do nękanego przez bandytów miasteczka – robi swoje i odjeżdża w dal, nie czekając na podziękowania. Jest to prosta idea, podobnie zresztą jak fabuła filmu – na wstępie Max zostanie napadnięty i porwany przez siepaczy lokalnego watażki. W tym samym czasie Furiosa, jedna z podwładnych wspomnianego władcy, postanawia wyrwać się z jego opresji uprowadzając przy tym największy skarb jaki posiada. W ślad za nią wyrusza pościg z samym przywódcą na czele. Max również zostaje zaangażowany w obławę – skrępowany łańcuchami i metalową maską staje się mimowolnym uczestnikiem pustynnej wojny. I to tyle.
Niektórzy pewnie zaczną się zastanawiać jak można oprzeć niemal dwugodzinny film na tak szczątkowej fabule. Błąd. Dobre kino akcji nie potrzebuje zawiłej historii okraszonej masą pobocznych wątków. Oglądając porażkę jaką okazał się najnowszy film serii Transformers, jedno pytanie chodziło mi po głowie: po co? Po co zanudzacie mnie kompletnie nieinteresującymi i ogranymi motywami, zamiast pójść na całość i skupić się na celu widowiska, czyli akcji? Do niedawna panowało przekonanie, że niezbędne są przerywniki tego typu – Fury Road nie pozostawia jednak wątpliwości. Jeśli oczekujesz przede wszystkim porywającej i złożonej fabuły – rozejrzyj się za innym filmem.
Z takim podejściem nietrudno było o wtopę. Niebywała kreatywność i brak zahamowań twórców pozwoliły jednak odnieść oszałamiający sukces. Weźmy to pierwsze – każdy element przedstawionego świata to perełka. Przykładowa sytuacja: widzimy kapitalnie zaprojektowany i skonstruowany pojazd. W innym filmie byłby wykorzystywany bez umiaru; tutaj jednak zostaje skasowany w wypadku po kilku sekundach. A następnie pokazane jest coś jeszcze ciekawszego. Wyjątkiem od tej zasady jest absolutnie fenomenalny pomysł z wozem muzycznym. Jest to wielka ciężarówka obsadzona bębniarzami, gigantycznymi głośnikami i gościem z gitarą elektryczną. Gitarą która jest jednocześnie miotaczem ognia. To może być najbardziej czadowa rzecz jaką kiedykolwiek widziałem. Kiczowate? Jasne, że tak! Ale nikt tu się z tym nie kryje, dzięki czemu zamiast wywracać oczami jesteśmy uśmiechnięci od ucha do ucha. A powodów jest wiele. Każda walka jest na tyle spektakularna, by posłużyć za finałową konfrontację, a pomysły twórców nie kończą się do ostatnich scen. Nie robiłoby to tak wielkiego wrażenia, gdyby nie fakt, że większość tego co widzimy, to praktyczne efekty specjalne. Pojazdy, kraksy czy wybuchy – to nie komputerowe igraszki, a pirotechnika i fruwające tony rozdzieranego metalu. Rewelacyjne zdjęcia i montaż sprawiają, że siedzimy oniemiali zastanawiając się jakim cudem to zostało nakręcone. Natomiast jedyna ewidentnie komputerowa sekwencja, czyli ta z burzą piaskową, wygląda po prostu obłędnie i, w połączeniu z resztą, powinna być lekcją dla innych: komputer to wspaniała rzecz, ale powinna być zarezerwowana tylko dla sytuacji, w których jest niezbędna.
Nie chciałbym jednak, żebyście pomyśleli, że Mad Max nie ma do zaoferowania nic poza wybuchami. Ten film to także plejada wyjątkowych osobistości. Na najwyższe wyróżnienie zasługuje Furiosa, grana przez Charlieze Theron. Od dawna nie widziałem tak silnej kobiecej postaci – postaci, która z dumą może dołączyć do klubu zajmowanego przez Ellen Ripley, Sarę Connor czy Czarną Mambę. Tytułowy bohater większość czasu spędza w jej cieniu, co nie znaczy, że brakuje mu charyzmy. Zaskakująco dużą rolę odgrywa też jeden z wrogich siepaczy, a i postaci epizodyczne nie są tylko tłem, na które nie zwracamy większej uwagi. Choć niewiele czasu poświęcono przedstawieniu bohaterów i ukazaniu relacji między nimi, to ich motywacje zostały sprawnie nakreślone, co umożliwia widzowi zainteresowanie się ich losem.
O czym tu jeszcze mówić? Fury Road zachwyca tempem akcji i jej przedstawieniem. To obraz powalający wizualnie, niektóre sceny (Oaza!) zasługują na wydrukowanie w dużym formacie i powieszenie na ścianie. Zarówno muzyka jak i ryk silników przenikają widza do głębi. Historia i postaci są nieskomplikowane, ale w zupełności wystarczają, by nadać sens ekranowemu szaleństwu. Bezceremonialność oraz świadome wykorzystywanie kiczu to coś, co stanowczo zbyt rzadko widujemy w wysokobudżetowych produkcjach. Nowy Mad Max jest najlepszym filmem akcji od lat i wątpię, by ktokolwiek miał wystarczająco duże jaja, by to zmienić, przynajmniej do czasu następnej (już zapowiedzianej!) części. To kino, które, choć przepełnione testosteronem, posiada odważny feministyczny wydźwięk. Na pewno znajdą się tacy, których zmęczy nieustający szał zniszczenia. Cała reszta – marsz do kin!
Mikołaj Lewalski