Kino akcji to relatywnie młody gatunek filmu. Jako osobny nurt zostało określone dopiero w na przełomie lat 60. XX wieku za sprawą produkcji o Jamesie Bondzie. Jego korzenie sięgają wprawdzie filmów wojennych i westernów lat 40. i 50., ale właściwa dla gatunku struktura została wypracowana mniej więcej 20 lat później. Przełomowa okazała się tu postać agenta 007, która zdefiniowała cechy, którymi powinien się odznaczać bohater kina akcji. Zaradny, sprytny, kompetentny, o ciętym języku – taki heros to uosobienie przymiotów pożądanych przez widza (zwłaszcza męską część widowni). Dzięki temu kibicujemy mu i obawiamy się o jego bezpieczeństwo, kiedy przebija się przez zastępy podwładnych głównego antagonisty. Lata 70-te wprowadziły do wykształconej formuły brud i bardziej dosadną przemoc. Absurdy fabularne ustąpiły ponurym miejskim historiom o posługujących się własnym kodeksem moralnym stróżach prawa walczących z przestępczością. Prym wiodła tu legenda westernu, Clint Eastwood, a coraz większą popularność zdobywały także filmy poświęcone sztukom walki, gdzie królował Bruce Lee i Chuck Norris.

Romans Hollywood z Chinami trwa w najlepsze już od paru ładnych lat. Jego owoce bywają kuriozalne i pokraczne jak Transformers: Wiek zagłady, gdzie w połowie filmu akcja zupełnie bez powodu przenosi się do Chin, ale nie musi to być żadną regułą. Fantastyczny duet gwiazd chińskiego kina akcji w Łotrze 1 czy chiński rząd jako część międzynarodowego wysiłku o wspólny cel w Marsjaninie pokazują, że ta relacja może być naturalna i wnosić jakąś wartość. Wielki Mur jest następnym etapem współpracy i tym razem nie jest to mrugnięcie okiem w kierunku chińskiej widowni, a prawdziwa koprodukcja. Jej efektem jest widowisko oparte na strukturze hollywoodzkiego blockbustera, zachowujące jednak zmysł artystyczny kina azjatyckiego. Połączenia idei można się dopatrzyć zarówno na płaszczyźnie warsztatu filmowego, jak i merytorycznego przekazu historii. To produkt nieskomplikowany i czysto rozrywkowy, ale także bezpretensjonalny i atrakcyjny wizualnie.

Mający premierę nieco ponad dwa lata temu John Wick okazał się ogromnym zaskoczeniem. Mało kto spodziewał się po nim czegoś więcej niż kolejnego akcyjniaka, o którym za rok nikt nie będzie pamiętał. Zamiast tego dostaliśmy film, który zachwycił większość widzów i krytyków, z miejsca wpisując się do kanonu gatunku. Fantastyczna choreografia, długie ujęcia, płynny montaż, zaskakująco wysmakowana strona audio-wizualna – takiego poziom wykonania i dbałości o szczegóły można ze świecą szukać we współczesnym kinie akcji. Ten film nie miałby jednak prawa się udać, gdyby nie Keanu Reeves i jego oszałamiająca zręczność, dzięki której sceny akcji są tak imponujące. O wyższości Wicka nad podobnymi produkcjami świadczy też wykreowany świat. W filmowej rzeczywistości płatni zabójcy współtworzą własne społeczeństwo ze swoją walutą, zasadami i organizowanymi usługami. Ten koncept okazał się niezwykle intrygujący i wręcz błagał o rozwinięcie. Tak też się stało – John Wick 2 to przykład filmu, który jest świadomy zalet swojego pierwowzoru i daje swoim widzom jeszcze więcej tego co pokochali wcześniej.

Czy zdarzyło Wam się kiedyś pomyśleć: „Mam ochotę obejrzeć krwawy western o kowbojach tropiących plemię zdegenerowanych kanibali!”? Mi też nie. S. Craig Zahler udowodnił jednak, że tak niecodzienne połączenie konwencji westernu i horroru jest dokładnie tym czego potrzebują oba gatunki. W ten sposób otrzymaliśmy film zaskakująco świeży i nieprzewidywalny. Nie jest to rozrywka dla każdego – wrażliwszych widzów odrzuci wstrząsająca brutalność niektórych scen, a fani slasherów rozczaruje wolne tempo akcji. Bo choć Bone Tomahawk nie boi się pokazać człowieka rozdzieranego na dwie części, to najwięcej czasu poświęca na nakreślenie charakterów postaci i relacji pomiędzy nimi.

Na pokładzie statku wypełnionego przyszłymi kolonizatorami nowego świata z hibernacyjnego snu wybudza się mężczyzna. Przebudzenie nastąpiło przedwcześnie; ze 120 lat podróży zostało jeszcze 90. Nie ma możliwości ponownego zahibernowania, wezwania pomocy ani zawrócenia statku. Jedyną perspektywą pozostaje samotne przeżycie swojego życia wokół tysięcy śpiących osób. Czy aby na pewno?

Na spotkaniu z publicznością Mariusz Gawryś wyznał, iż pomysł na film zrodził się w jego głowie po przeczytaniu o utworzeniu kobiecej scholi gregoriańskiej we Wrocławiu – co było złamaniem pewnego tabu w kościele katolickim. Decydując się na nakręcenie kryminału reżyser po raz pierwszy w swojej karierze zmierzył się z kinem gatunkowym. Efekt jego starań, stanowi przykład całkiem umiejętnego czerpania z zachodniego kina. Kreując postaci i ich ekranowy świat Gawryś sięga po motywy fabularne znane z nurtu noir i sprawnie przenosi je na polskie realia. Nie udało mu się uchronić przed mniejszymi czy większymi potknięciami, ale w ostatecznym rachunku dokłada całkiem wartościową cegiełkę do polskiego dorobku kryminalnego.

Mafia, skorumpowani gliniarze, alkohol i prostytutki. Triple 9 (w Polsce wybitnie przetłumaczony na Psy mafii) przedstawia brudny, wulgarny i krwawy obraz miejskiego społeczeństwa. Nie ma tu wiele miejsca dla sprawiedliwości czy optymizmu. Osobiście, jestem wielkim entuzjastą takiego kina. Kina bezceremonialnego w swoich środkach i pozbawionego złudnej nadziei na lepsze jutro. Zaznaczę jednak, że widzowie poszukujący niedwuznacznej fabuły i rozbudowanej psychologii postaci, powinni rozejrzeć się za innym filmem. Triple 9 oferuje ostrą i brutalną akcję w ponurej otoczce, ze świetną obsadą na dokładkę. Jeśli to was pociąga – będziecie zadowoleni.

Kultura starożytnego Egiptu to prawdziwa kopalnia fascynujących pomysłów. Spektakularne wojny, niezwykle bogata mitologia i zachwycająca architektura. Prawdziwie wymarzony materiał na pełne rozmachu widowisko o świecie podzielonym między bogów i śmiertelników. Dodajmy do tego imponującą obsadę i możliwości techniczne drugiej dekady XXI wieku. Co może nie wyjść? Cóż, najwidoczniej wszystko.

Zjawa rozpalała moją wyobraźnię od miesięcy. Połączenie Iñárritu-Lubezki-DiCaprio-Hardy po prostu musiało wstrząsnąć moim światem jako że jestem wielbicielem każdego z nich. Przez długie miesiące o filmie mówili głównie zainteresowani kinem i twórczością wspomnianych panów. To się jednak zmieniło – od pewnego czasu Zjawa jest na ustach wszystkich. Oscary, Leo to, Leo tamto, niedźwiedź, znowu Oscary i jeszcze raz Leo. Setki newsów, artykułów, memów i ogólnopojęta pompa. Moim zdaniem film na tym cierpi. Bo, choć to dzieło niezwykle imponujące od strony produkcyjnej , to warto pamiętać, że to także prosta i intymna historia o podstawowych ludzkich wartościach. To nie napompowane widowisko w stylu Titanica, to nie skrojony pod Oscary dramat jak Dziewczyna z portretu. Gorąco polecam odcięcie się od tego medialnego jazgotu i podejście do filmu z czystym umysłem. Dzięki temu, zamiast rozważać komu Oscar i dlaczego Oscar, będziecie mogli dać porwać się surowemu pięknu Zjawy.