Bone Tomahawk

Bone Tomahawk – szokujący Zachód

Czy zdarzyło Wam się kiedyś pomyśleć: „Mam ochotę obejrzeć krwawy western o kowbojach tropiących plemię zdegenerowanych kanibali!”? Mi też nie. S. Craig Zahler udowodnił jednak, że tak niecodzienne połączenie konwencji westernu i horroru jest dokładnie tym czego potrzebują oba gatunki. W ten sposób otrzymaliśmy film zaskakująco świeży i nieprzewidywalny. Nie jest to rozrywka dla każdego – wrażliwszych widzów odrzuci wstrząsająca brutalność niektórych scen, a fani slasherów rozczaruje wolne tempo akcji. Bo choć Bone Tomahawk nie boi się pokazać człowieka rozdzieranego na dwie części, to najwięcej czasu poświęca na nakreślenie charakterów postaci i relacji pomiędzy nimi.

Historia czerpie z klasycznych dla swoich gatunków motywów, które zgrabnie zastosowane składają się tu na jedną spójną opowieść. Otwiera ją zbezczeszczenie indiańskiego cmentarza przez parę bandytów, którzy doprowadzają plemię kanibali do pobliskiego miasteczka. Wizyta Indian kończy się nie tylko brutalnym morderstwem, ale także porwaniem grupki osób. Bez większego wyboru w pogoń za troglodytami wyrusza czwórka barwnych, typowych dla westernu, postaci – motywowany poczuciem obowiązku szeryf (Kurt Russell), zdeterminowany mąż porwanej lekarki (Patrick Wilson), pragmatyczny łowca Indian (Matthew Fox) oraz sędziwy zastępca szeryfa i moralny kompas grupy (Richard Jenkins). Każdy z bohaterów zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie niesie ze sobą ta samobójcza wyprawa; akceptują jednak ten los bez żadnych rozterek, w prawdziwie kowbojskim stylu. Misja, której się podejmują okaże się wyzwaniem nie tylko ze względu na śmiertelne zagrożenie, ale także z powodu ogromnych różnic między charakterami śmiałków. Konflikty między nimi oraz stopniowo rodzące się poczucie braterstwa napisano i zagrano niezwykle autentycznie. Wiarygodne dialogi i nieprzeszarżowane kreacje czwórki głównych aktorów zaowocowały pełnokrwistymi postaciami, na których zależy widzowi.

Podróż bohaterów nie jest dla nich jednak jakąś liryczną wyprawą w głąb własnej duszy. Może to się wydać nieco zaskakujące, ale w Bone Tomahawk nie uświadczymy postmodernistycznej zabawy konwencją jak w ostatnich dwóch obrazach Tarantino. Film od początku do końca utrzymany jest w poważnej tonacji i pozwala uwierzyć widzowi, że taka historia rzeczywiście mogła mieć miejsce. To przyziemna i żmudna wędrówka przez wyjątkowo niegościnne tereny; to czwórka mężczyzn z jasnym i skrystalizowanym celem. Towarzyszące im poczucie niebezpieczeństwa udziela się także widzowi; napięcie jest wręcz namacalne i wytrącające z równowagi. Przez większość czasu nie widzimy zagrożenia, ale cały czas zdajemy sobie sprawę z jego istnienia. Powściągliwość w budowaniu grozy zdecydowanie się opłaca – nie od dziś wiadomo, że najbardziej boimy się tego czego nie możemy zobaczyć. Natomiast kiedy niebezpieczeństwo materializuje się na naszych oczach, stajemy się świadkami scen, o których prędko nie zapomnimy.

Duszny i surowy charakter opowieści odzwierciedla także sposób przedstawienia świata, w którym przyszło żyć bohaterom filmu. Kolory są wypłowiałe, a krew brunatna. Nie dane jest nam podziwiać pięknych panoram rozległych prerii. Kamera trzyma się poziomu gruntu, skupiając się na spękanej przez słońce glebie, wysuszonych chaszczach i brudnych, umęczonych bohaterach. Patrząc na nich nie mamy problemu z uwierzeniem w ich sytuację; nie wyglądają na wymuskany produkt zespołu charakteryzatorów, a na ledwo żywych wędrowców. Podczas scen z udziałem kanibali film porzuca jakąkolwiek finezję – ich obrazowość przeraża i obrzydza. Nie uważam tego jednak za przesadne epatowanie przemocą, a za skuteczny sposób na ukazanie zezwierzęcenia antagonistów i okrutnej rzeczywistości Dzikiego Zachodu. Rodem ze slasherów, ale zaskakująco na miejscu.

Bone Tomahawk

W ciągu ostatnich 15 lat byliśmy świadkami rozmaitych eksperymentów z konwencją westernu. Widzieliśmy homoseksualny dramat, szyderczą komedię Setha McFarlane’a, dwa mocno odmienne filmy Tarantino, a nawet walkę kowbojów z obcymi. Mając to na uwadze horror osadzony w tych realiach nie wydaje się tak szalonym pomysłem, a naturalną koleją rzeczy. Tym bardziej zaskakuje i imponuje fakt, iż Bone Tomahawk to reżyserski debiut S. Craiga Zahlera, który dotychczas miał na swoim koncie przede wszystkim niezrealizowane jeszcze scenariusze. Wielu doświadczonych twórców mogłoby pozazdrościć mu subtelności w scenopisarstwie i niezwykle zgrabnego połączenia dwóch, wydawałoby się, kompletnie odmiennych gatunków. Pomimo odrobinę zbyt konwencjonalnego zakończenia Bone Tomahawk to obraz, który silnie angażuje emocjonalnie i pozostaje w pamięci na długo po zakończeniu seansu.

Mikołaj Lewalski

Udostępnij przez: