Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach [Recenzje Magii Kina]
Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach (2017), reż. John Cameron Mitchell
Tytuł filmu prezentuje nam niezliczone możliwości użycia w recenzji żartów deprecjonujących nas samych, ale w trakcie naszych rozmów przedseansowych wykorzystaliśmy już chyba wszystkie i żaden nie był dobry, więc po prostu załóżmy, że ja i Kamil pośmieliśmy się w tekście publicznie ze swoich zdolności towarzyskich, i miejmy to już za sobą. A warto odwrócić wzrok od tytułu i skupić się na tym, co na ekranie, bo Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach to dla mnie jedna z największych niespodzianek ostatnich miesięcy.
Obraz inspirowany jest uhonorowanym nagrodą Locusa krótkim opowiadaniem Neila Gaimana. Dla fanów artysty czai się tu jednak przestroga – „inspirowany” to ważne słowo. Historia zawarta w słowie pisanym zamyka się w pierwszych dwudziestu pięciu minutach filmu a potem John Cameron Mitchell robi z materiałem źródłowym, co mu się żywnie podoba. Kto oczekuje adaptacji, srogo się zawiedzie. Fabuła Jak rozmawiać…, rozgrywająca się w środowisku brytyjskiej klasy mocno średniej lat 70., przedstawia historię młodego punka imieniem Enn (w tej roli zatrważająco podobny do Marka Zuckerberga zdobywca nagrody Tony, debiutujący w pełnometrażowym filmie Alex Sharp), który wraz z dwójką kolegów w poszukiwaniu koncertowego afterparty trafia do domu, w którym tymczasowo zamieszkuje sześć kolonii intergalaktycznych turystów. Tam, jedna z kosmitek, Zan (Elle Fanning) buntuje się przeciw starszyźnie i wraz z Enn ucieka w poszukiwaniu interpretowanego przez nią jako wolność punku.
Na całe szczęście film nie idzie po najmniejszej linii oporu i nie opiera całego swego ciężaru na dynamice „doświadczony tubylec – idiotyczny przybysz”, która cechuje wiele tego typu filmów. Postać Zan ma swój intelekt i adaptuje się do przemysłowego przedmieścia Londynu, udając nieświadomą Amerykankę. Naturalnie jest ona odpowiednio ekscentryczna i dziwaczna, ale tu objawia się kunszt młodziutkiej Fanning, która zgrabnie balansuje na cienkiej granicy fantazyjności i groteskowości. Towarzyszący jej Sharp również świetnie odgrywa rolę lekko ciamajdowatego, sympatycznego buntownika, dzięki czemu duetowi nie sposób nie kibicować.
Ale nie fabułą ten film stoi. Rzekłbym, że im bardziej kładzie on na nią nacisk, tym jest gorszy. Jak rozmawiać… to chaotyczny wir elektronicznych dźwięków, przesterów gitarowych, medytacyjnych rytmizacji, prymitywnych taktów perkusyjnych, harmonicznych wokaliz, dzikich wrzasków, sterylnych kombinezonów, ćwiekowanych kamizelek, figur akrobatycznych, koncertowych tłumów, wizualizacji CGI, teledyskowych sekwencji ze zmniejszoną ilością klatek, elokwentnych dysput światopoglądowych, wulgarnych uwag o kontaktach seksualnych z matką kolegi, kosmitów i punków. A wszystko to jest środowiskiem do w gruncie rzeczy prostej acz na tyle bogatej symboliki kolorów, symboli i zachowań, że nie sposób wszystkiego ogarnąć przy jednym obejrzeniu. W źródle przekazu tkwi zaś umiłowanie wolności i miłości we wszelkich, niekrzywdzących nikogo formach. Do tego obraz Mitchella wspaniale szarpie struny nostalgii młodzieńczych buntów i romansów, ale jednocześnie jest w pełni świadomy tkwiącej w nich infantylności. Jak rozmawiać… nie chciało ode mnie anarchistycznych deklaracji i protestów na ulicach, ale z uśmiechem proponowało założenie leżących na dnie szafy glanów i zrobienia czegoś głupiego. Tak po prostu, bo można.
Ocena niżej jest zawyżona, bez dwóch zdań. Sporo elementów obrazu Mitchella – z intrygą finalnego aktu na czele – niczym obuwie prawdziwego punka trzyma się na ślinę, tudzież taśmę klejącą, ale no cóż… przyjemne niespodzianki, brytyjskie suburbia i „underdogs” mają u mnie taryfę ulgową.
OCENA: 8/10
/R
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że stwierdzenie Rafała, jakoby żaden z żartów związanych z naszymi social skills i tytułem tego filmu nie był śmieszny, jest wierutnym kłamstwem. Żaden z nich nie był zabawny – każdy był jednak niezwykle śmieszny. Nie każdemu się jednak podobają tego typu żarty, jak nie każdemu podoba się Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach (i nie każdemu podobamy się my – śmieszne, prawda?). Problemem tego filmu są przede wszystkim oczekiwania. Cóż, z mojej perspektywy w ogóle nie był to problem, gdyż bardzo miło się zaskoczyłem. Pewne starsze małżeństwo jednak wyszło z sali kinowej bardzo szybko, gdyż zamiast wyczekiwanego przez nich romansidła otrzymali krzyżówkę Trainspottingu oraz Clerks. Co ciekawe, wyszli jeszcze zanim pojawił się wątek kosmiczny i na dobre zrobiło się dziwnie. No dobrze, chciałem zacząć trochę marudnie, ale moje próby okazały się daremne. Zatem od początku.
Główny bohater w postaci nastoletniego punka Enna, oraz jego kosmiczna partnerka Zan, tworzą niewiarygodnie uroczy duet z gatunku tych, których „nie da się nie lubić”. Przed Elle Fanning postawiono bardzo trudne wyzwanie, któremu sprostała. Zbudowanie postaci kosmitki tak, żebyśmy uwierzyli w jej odmienność jest dosyć karkołomne, kiedy jej postać jest w 100% humanoidalna. Sam element nieobeznania w ziemskich zwyczajach to mało. Różnicę zbudowano na tym, jak inaczej przybyszka z kosmosu rozumie emocje, oraz je okazuje – to, w jaki sposób Zan okazywała czułość fizyczną było możliwie najbardziej infantylnym, nieporadnym i uroczym zarazem obrazkiem na świecie (przynajmniej naszym świecie). Elle Fanning to świetna kosmitka i bez niej nie byłoby tego filmu, nie mam wątpliwości.
Po zakończeniu seansu uderzyła mnie pewna refleksja – siedząc na sali kinowej regularnie, głośno się śmiałem. To nie zdarza się często – jeśli jakiś film rozbawia mnie chociaż raz w czasie swojego trwania do tego stopnia, że muszę zaśmiać się na głos, to jest już niezły wynik. Uznaję więc, że Jak rozmawiać… jest filmem wyjątkowo zabawnym, nie będąc nawet do końca komedią. Humor jest tutaj z jednej strony dosyć klarowny – pojawia się w niewybrednych, koleżeńskich docinkach między bohaterami, tudzież tkwić potrafi w ramach bardzo zgrabnej komedii sytuacyjnej. Dlaczego mimo wszystko trudno mi przypiąć temu filmowi łatkę komedii? Ponieważ zdaje sobie sprawę, że nie to było głównym celem reżysera. Prawdę mówiąc, komizm był tylko jednym z wielu elementów składowych.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy elementów tych nie było trochę zbyt wiele. Choć nie czytałem opowiadania Neila Gaimana, na podstawie którego powstał scenariusz, to domyślam się, że materiał źródłowy posiada dosyć wyraźną warstwę moralizatorską. Wątek ten starał się zachować John Cameron Mitchell – gatunek kosmitów miał posłużyć jako zwierciadło dla Ziemian, nie szanujących swojej planety. Wątki ekologiczno-etyczne nie zdążyły jednak objąć roli motywu przewodniego, ponieważ film z założenia utrzymany był w bardzo lekkim klimacie. Mamy więc poczucie humoru, absorbujące wiele sekwencji, warstwę moralizatorską, wątek nastoletniej miłości, problematykę rodzinną, społeczne spojrzenie na brytyjska klasę średnią i jej wartości, elementy filmu muzycznego, oraz wizualną zabawę estetyką z wykorzystaniem technologii CGI. Fakt współistnienia tych wszystkich motywów wydawał mi się w pewnym momencie odrobinę przytłaczający, ale szybko mi przeszło – finalnie wszystkie one dawkowane są z umiarem i tworzą razem bardzo lekki w odbiorze, a jednocześnie sycący i satysfakcjonujący film.
OCENA: 8/10
/K
Rafał Skwarek i Kamil Kucharski