TOP 10 FILMÓW NA 43. FPFF W GDYNI
Niniejsza lista jest syntezą topki mojej i Kamila. Żaden z nas nie jest w pełni z niej zadowolony, ale winą o nieadekwatne miejsca w zestawieniu może obarczyć drugiego. Czytając, pamiętajcie, że nie byliśmy w stanie obejrzeć wszystkich filmów, jakie oferował 43. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i jeśli czegoś tu strasznie bardzo brakuje, napiszcie nam o tym w komentarzu, albo nie wiem, oplujcie nasz gust. Róbcie, co chcecie.
10. Droga Aszera (2017), reż. Matan Yair
Listę otwiera film, który nie brał udziału w żadnym z gdyńskich, festiwalowych konkursów. Droga Aszera to część sekcji Polonica, w której znalazły się międzynarodowe koprodukcje o znacznym udziale Polski. W tym przypadku mamy do czynienia z produkcją izraelską, pełnometrażowym debiutem Matana Yairego. Opowiada ona o losach tytułowego Aszera – niepokornego chłopaczyny z rozbitej rodziny, uczącego się w klasie maturalnej dla problematycznej młodzieży. Bohater rozdarty jest pomiędzy budzącym się w nim zainteresowaniem do literatury a pragmatycznym stylem życia, który narzuca mu ojciec, widzący w nim przyszłego szefa firmy stawiającej rusztowania.
Z początku seans zapowiada się na miernotę bez wyrazu, jednak wraz z rozwojem protagonisty – zarówno scenariuszowym, jak i aktorskim – powoli zaczyna zwiększać swój ciężar emocjonalny, aby idealnie poprowadzoną ostatnią sceną uderzyć widza plątaniną uczuć. Nie bez znaczenia jest też sam kontekst izraelski, który swoją delikatną egzotyką obyczajową i filmową wzbogaca cały odbiór.
PS Jedna ze stacji telewizyjnych – dzieląca z serwisem, w którym to czytasz, dwie pierwsze sylaby nazwy – nadaje Drogę Aszera dwa razy w najbliższym tygodniu. Może warto to sprawdzić?
/R
9. Twarz (2018), reż. Małgorzata Szumowska
Mając świadomość tego, że Twarz była filmem docenionym na festiwalu w Berlinie, oraz trzymając w pamięci Body/Ciało, nie mogłem nie mieć wysokich oczekiwań względem nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej. Uznana polska reżyserka zrealizowała scenariusz, którego historia dość mocno osadzona jest w polskiej czasoprzestrzeni, co jest znaczące nie tylko dla samej akcji, ale także szeroko pojętej warstwy moralizatorskiej. Główna oś fabularna zbiega się w czasie z budową największej na świecie figury Jezusa. Głównym bohaterem jest Jacek – młody mężczyzna z prowincji, pracujący przy budowie wspomnianego pomnika. Ulega on poważnemu wypadkowi, który kończy się dla niego transplantacją twarzy, a co za tym idzie, traci on swoją dotychczasową tożsamość – przynajmniej w oczach jego najbliższego nawet otoczenia.
Jacek staje się ‘wioskowym dziwadłem’, rodzina nie potrafi odnaleźć w nim znanego wcześniej człowieka, a narzeczona stara się wymazać go ze swojego życia. Wszystko to jest oczywiście tylko pretekstem do pokazania nam, że jesteśmy bardzo płytkimi ludźmi, że łatwo nam się od kogoś odwrócić, kiedy napotka on trudności, oraz że jako Polacy wciąż jesteśmy jeszcze narodem bardzo zaściankowym.
Zwłaszcza ten ostatni element wychodzi Szumowskiej dosyć zgrabnie. Niby mamy do czynienia z Polską stosunkowo współczesną, bo sprzed zaledwie dekady, jednak scenografia daje nam odczuć, że w tym czasie sporo się zmieniło w naszym otoczeniu. Poza tym… Film po prostu mnie nie porwał – los skrzywdzonego przez życie bohatera nie wydał mi się przejmujący. Historia od początku prowadziła do punktu, który łatwo było przewidzieć, a bilans między aspektami dramatycznymi i komediowymi bardzo osłabił w moim odczuciu te pierwsze. To jest koniec końców przyjemny seans – być może problemem były moje oczekiwania.
PS Problemem była też ta zabawa ostrością – ależ od tego bolą oczy już w połowie filmu.
/K
PPS A ja go będę bronił. Zaściankowość może idzie o krok za daleko, a rozmycia denerwują, ale to w gruncie rzeczy porządna polszczyzna z własną osobowością.
/R
8. Jeszcze dzień życia (2018), reż. Damian Nenow, Raúl de la Fuente
Po ogólnoświatowym sukcesie Twojego Vincenta można się było spodziewać, że Polska jeszcze bardziej zaangażuje się w filmy animowane, skierowane do dorosłej publiczności. Jeszcze dzień życia bazuje na książce Ryszarda Kapuścińskiego o tej samej nazwie i obrazuje pobyt najsławniejszego, polskiego reportera w ogarniętej wojną Angoli. Warto tu przy tym zwrócić uwagę, że film ten nie jest w pełni animacją, bo zawiera wstawki dokumentalne z wypowiedziami osób przedstawionych w warstwie rysunkowej i muszę przyznać, że razem z fantazyjnymi wizjami targanego emocjami protagonisty jest to bodajże najlepszy element filmu, sensownie wpływający na tempo i wprowadzający do gatunku sporo świeżości. Tym razem jednak sama przestrzeń graficzna zdecydowanie nie robi takiego wrażenia, jak przy opowieści o Van Goghu. Niezbyt szczegółowa kreska przypomina gry spod szyldu Telltale Games (R.I.P.) i to raczej te sprzed pięciu lat. Kontrującymi plusami są za to Marcin Dorociński i Arkadiusz Jakubik w dubbingu.
Nenow i de la Fuente nie najlepiej radzą sobie z kreowaniem emocji, bo mimo tak poważnego tematu nie byli w stanie zbyt mocno mnie w niego zaangażować. Niemniej jednak jest to produkcja zdecydowanie warta wypróbowania. Przemieszanie filmu animowanego o reportażyście z rzeczywistym dokumentem daje na tyle interesujące połączenie, że może, tak jak i mi, obraz ten spodoba się wam bardziej niż Twój Vincent.
/R
7. Fuga (2018), reż. Agnieszka Smoczyńska
Sceną otwierającą film jest widok widocznie zdezorientowanej kobiety, która wychodzi z tunelu warszawskiego metra i na zatłoczonym peronie spełnia swoje podstawowe fizjologiczne potrzeby. Obraz bardzo intrygujący i bijący wręcz naturalną niezręcznością – tak jak i cała Fuga. Wspomnianą kobietą jest Alicja (grana przez świetną Gabrielę Muskałę, twórczynię scenariusza), która – jak się później okazuje – jest zaginioną jakiś czas temu żoną i matką. Z pomocą telewizyjnego programu rodzina odnajduje kobietę – tutaj historia mogłaby mieć swoje pozytywne zakończenie.
Niestety jednak, Alicja ma objawy fugi dysocjacyjnej – jest to mechanizm obronny mózgu człowieka, który w wyniku zbyt dużego stresu po prostu usuwa wspomnienia, a wraz z nimi dawną osobowość. Film Agnieszki Smoczyńskiej pokazując nam problemy z powrotem bohaterki do dawnej roli, jaką pełniła w społeczeństwie, w rzeczywistości stawia przed widzem pytanie na temat tego, czym właściwie są znane w naszej kulturze społeczne normy. Jako esej na temat samoświadomości i odnajdywania się w społeczeństwie, film sprawdza się bardzo dobrze. Poza tym, jego podstawową wartością jest warstwa audiowizualna, która przez cały czas trzyma wysoki poziom, a momentami wręcz zachwyca (zwłaszcza warstwa audio – brak nagrody za dźwięk to moje małe rozczarowanie).
Wraz z biegiem seansu coraz łatwiej jest zrozumieć motywacje zachowań Alicji – pomimo faktu, że zanik pamięci jest trudny do zrozumienia dla kogoś, kto go nie doświadczył. Seans z pewnością umila też fakt, że ta prosta z pozoru historia skrywa pewną tajemnicę… Która jednak w pewnym momencie zupełnie niepotrzebnie zostaje widzowi wprost wyjaśniona. Niestety, osłabia to głęboki i wielowarstwowy wydźwięk filmu. Nie osłabia go jednak na tyle, żeby film nie był w stanie (o ironio) pozostać na dłużej w pamięci.
/K
PS Sam film słusznie trafił na siódmą pozycję, ale scena tańca zasłużyła na kinematograficzne podium.
/R
6. Dziura w głowie (2018), reż. Piotr Subbotko
Dziura w głowie to wypełniona filozofią i metaforyką opowieść o aktorze, który w wyniku różnorakich porażek osobistych i zawodowych trafia do opuszczonego lata temu domu rodzinnego, by odkryć, że razem z jego ciężko chorą matką mieszka niekontaktujący ze światem zewnętrznym mężczyzna. Debiut Piotra Subbotki rozpoczął dla nas festiwal i pozostał w naszych dyskusjach do samego jego końca. W końcu ciężko, żeby produkcja, na której konferencji prasowej padały takie hasła jak „umiejscowienie graniczne”, „Wittgenstein” i „kolorystyka ikon prawosławnych” nie tworzyła szerokiego pola do późniejszych interpretacji, dysput i dywagacji. Jego charakterystyka sprawiała, że w ogóle zastanawialiśmy się w jaki sposób film ten nie trafił do Konkursu Inne Spojrzenie.
Na papierze brzmi to wszystko intrygująco i obiecująco, jednak mi finalnie zabrakło w tym obrazie treści. Szczególnie że samo zakończenie filmu, wobec jego otwartej i symbolicznej natury, wydaje się leniwe i przewidywalne. Interesująca i konsekwentnie prowadzona wizja artystyczna oraz abstrakcyjne interakcje tria aktorskiego Topa-Korzeniak-Szeremeta czynią z Dziury w głowie debiut, który zapewnia następnemu filmowi Subbotki moje zainteresowanie, jednak by zasłużyć na uwagę troszeczkę mu zabrakło.
/R
PS To, że Dziura w głowie nie otrzymała ŻADNEJ nagrody, to dla mnie SKANDAL, bo zasługuje na uwagę.
/K
5. Krew Boga (2018), reż. Bartosz Konopka
Wyobraź sobie jakąś wielkobudżetową zachodnią produkcję filmową, która osadzona jest w świecie fantastycznym, inspirowanym wczesnym średniowieczem. Piękne zdjęcia, rozmach, przekonujące kostiumy i scenografia. Uczta dla oka i ucha na najwyższym poziomie. A teraz wyobraź sobie, że bohaterowie mówią po polsku.
Krew Boga to historia dwóch katolickich misjonarzy, którzy przybyli na wyspę zamieszkaną przez pogan, by nawrócić ich na jedyną słuszną wiarę. Każdy z nich ma jednak trochę inne podejście – do swojej wiary, do swojej pozycji na świecie oraz do drugiego człowieka. Film ten wyróżnia się przede wszystkim warstwą audiowizualną. Twórcy byli w stanie stworzyć hermetyczny, fantastyczny świat z taką dbałością o szczegóły, że można w nim autentycznie utonąć. Tak, fantastyczny – mimo określeń typu „kino historyczne”, świat przedstawiony w filmie Konopki jedynie inspiruje się rzeczywistością średniowiecza (co część odbiorców odbiera niestety jako „fatalne przekłamanie historii”). Zdjęcia są rewelacyjne, dźwięk jest rewelacyjny, charakteryzacja jest rewelacyjna – trudno uwierzyć, że budżet nie był hollywoodzki.
Poza budżetem, hollywoodzka nie była też historia. Pozbawiona jest ona szalonych zwrotów akcji i szybkiego tempa. Na przestrzeni stu minut film przedstawia nam rodzącą się relację pomiędzy misjonarzami, a tubylcami, pozwalając sobie na pewne poważniejsze fabularne zwroty dopiero na koniec. Nie oznacza to jednak, że Krew Boga przynudza. Na ekranie ciągle coś się dzieje – plemiona tańczą, ogniska płoną, piękne zdjęcia natury zachwycają. Czegoś takiego w polskim kinie chyba jeszcze nie było – oby nie był to jednorazowy przypadek.
/K
4. 7 uczuć (2018), reż. Marek Koterski
Po pierwszych piętnastu minutach myślałem, że najnowszy film Marka Koterskiego otrzyma ode mnie notę 1/10 i nawet nie będzie mi go żal. Warto jednak przetrzymać te początkowe męczarnie, bo gdy tylko Adaś Miauczyński wraca w trakcie terapii do swych lat szkolnych i filmowe sale lekcyjne zapełniają się polską plejadą aktorską, odgrywającą brać uczniowską w mundurkach, poziom produkcji wzrasta niepomiernie. Dorociński jako klasowy łobuz, Muskała jako kujonka, Figura jako obiekt westchnień, Mastalerz jako ćwierćinteligent, Bogdańska jako zakochana pannica, Karolak jako gruby maminsynek, Chyra jako cichy przystojniak. A wszyscy w kombinacji powyciąganych swetrów, zakolanówek, kitków, pogiętych koszul, rozczochranych fryzur, trampek i spódniczek. No i to tylko rówieśnicy najsłabszego aktorsko z całej bandy Michała Koterskiego. O reszcie wspomnę może kiedy indziej, bo mnie Kamil zlinczuje za zarzucani nazwiskami. *psst* Sonia Bohosiewicz jako woźna ma tu chyba monolog życia. I nie, nie jest zbyt bezpośredni i moralizatorski. Jest dokładnie tak skonstruowany, jak powinien. *koniec psst*
Po raz kolejny u tegoż reżysera jest zabawnie, jest przykro, jest groteskowo i jest oryginalnie. To nie jego szczyt możliwości, ale w przyszłości z miłą chęcią zaserwuję sobie powtórkę 7 uczuć.
/R
3. Kler (2018), reż. Wojciech Smarzowski
Kochani, zostawmy kontrowersyjną tematykę gdzieś na uboczu, na momencik.
Kler to kolejny świetnie zrealizowany film Smarzowskiego. Konsekwentny wizualnie, dobrze udźwiękowiony, oparty na skomplikowanym, ale bardzo zgrabnie skomponowanym scenariuszu.
Wróćmy do sedna.
Wychodzę z założenia, że kontrowersja to środek wyrazu artystycznego taki, jak każdy inny. Jeśli artysta chce za jego pomocą zwrócić uwagę na jakąś problematykę, to ma do tego pełne prawo. Nie da się ukryć – podstawowym założeniem Kleru była kontrowersja i da się to wyczuć od pierwszych do ostatnich minut. Praktycznie w każdej sekwencji jesteśmy świadkami jakichś patologii, nadużyć i nieobyczajnych zachowań. Prawda jest taka, że generalny wydźwięk filmu nieco na tym traci – nadmiar zła pokazywanego na ekranie sprawia, że po jakimś czasie po prostu przestaje ono robić na widzu wrażenie.
Mimo wszystko należy Smarzowskiemu oddać, że nie posunął się on do pokazania świata tylko i wyłącznie w czerni i bieli. Oczywiście, instytucjonalny kościół został pokazany w filmie w świetle bardzo niekorzystnym – być może po prostu w świetle pełniejszym niż kiedykolwiek jest pokazywany w mediach. Nie można jednak zarzucić, że Kler wrzuca każdego księdza do jednego worka. Kiedy już przetrawi się historię płynącą ze scenariusza, można dojść do wniosku, że pośród „złych ludzi w koloratkach” Smarzowski pokazał też „dobrych ludzi w koloratkach”. Nawet część „złych ludzi w koloratkach” została potraktowana ze zrozumieniem – nie z wyrozumiałością, ale ze zrozumieniem. Bohaterowie nie są może najgłębsi, nie są postaciami z krwi i kości, a definiują ich przede wszystkim ich cechy – najczęściej stereotypowe. Mimo wszystko nie można ich jednak uznać za papierowych. Przy założeniu, że punktem wyjścia dla tego filmu było z pewnością pokazanie jak największej ilości patologii i kontrowersji – jest to niewątpliwie duży sukces. Kler to kino dobrej jakości, ale przede wszystkim na wskroś bezkompromisowe. Czy jednak Wojciech Smarzowski już nas do tego nie przyzwyczaił?
/K
PS Dajcie w końcu jakąś nagrodę Jakubikowi.
/R
2. Monument (2018), reż. Jagoda Szelc
Jagoda Szelc artystką jest. Kropka.
Monument to mój personalny faworyt całego festiwalu. Jego nieobecność w Konkursie Głównym umożliwiła obecnym tam 16 filmom spokojny sen. Reżyserka Wieży. Jasny dzień po raz kolejny skierowała swoje kroki ku grozie, jednak tym razem zdecydowanie bardziej bezpośrednio. Szelc stworzyła Monumentem wysmakowaną, przemyślaną i wykalkulowaną torturę widza, która ma go zbombardować sensorycznie i doprowadzić do rzadko spotykanych form dyskomfortu. Historia dwadzieściorga studentów hotelarstwa zatrudnionych na stażu w ośrodku wypoczynkowym prędko wymyka się z przewidywalnych torów. Generująca atmosferę zaszczucia tresura pod butem menadżerki ujawnia skrywane przez młodzież pragnienia i traumy, prędko prowadzące do degeneracji. Wszystko to zaś w masie niemożliwej do pełnego pochłonięcia przy pierwszym seansie symboliki, kawalkadzie industrialnych stuknięć, pisków, zgrzytań i chrzęstów oraz tak kolorowych, jak i brudnych świateł. A gdy wszystkie artystyczne zabiegi zaczynają wchodzić na najwyższy poziom, dochodzi do fascynującej kinowo dekonstrukcji rzeczywistości.
Przychodzący po tym ostatni akt jest zdecydowanie najsłabszy, ale nie boli to w ogólnym odbiorze, szczególnie gdy widać, że jest to wynikiem konieczności umiejscowienia wszystkich odtwórców naraz w jakiejś wyrazistej scenie. A o konieczności mówię, bo tak świetne dzieło jest wykonaną w jedynie 6 miesięcy pracą zaliczeniową młodych aktorów ze Szkoły Filmowej w Łodzi. Nie będę wszystkich wymieniał z imienia i nazwiska, ale złego słowa na nich powiedzieć nie dam. Za to po raz kolejny z przyjemnością wychwalę Mateusza Więcławka. Ten facet to bezapelacyjnie przyszłość polskiego aktorstwa.
Jagoda Szelc to zaś teraźniejszość rodzimego filmu. Niech nam robi swoje.
/R
1. Zimna Wojna (2018), reż. Paweł Pawlikowski
Już przed rozpoczęciem festiwalu zdawałem sobie sprawę, że Zimna Wojna prawdopodobnie zostanie zwycięzcą głównej nagrody i przynajmniej kilku pomniejszych. Tydzień festiwalowych pokazów tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że Paweł Pawlikowski po raz kolejny wspiął się o kilka poziomów ponad konkurencję (co bynajmniej nie jest zarzutem do konkurencji). Monochromatyczna, subtelna historia miłości pomiędzy artystami w trudnych realiach zimnowojennej Polski – tak można pokrótce streścić naszego kandydata do Oscara. Dlaczego pokusiłem się o jednozdaniowy opis? Może trochę prowokacyjnie – nie jest to jeden z tych filmów, który łatwo rozkładać na czynniki pierwsze i długo nad nim debatować.
Niektóre filmy mają po prostu „to coś”. Zimna Wojna, jeśli mowa o scenariuszu, nie jest kinem skomplikowanym. W pierwszej chwili z pewnością łatwo mu zarzucić nawet pewną szczątkowość przedstawionej historii, jednak mi osobiście trudno traktować ten aspekt jako zarzut. Scenariusz często nieskrępowanie przeskakuje o kilka lat do przodu zostawiając pewne niedopowiedzenia, ale świetnie koresponduje to z materiałem źródłowym historii (którym są listy wymieniane pomiędzy rodzicami Pawlikowskiego), oddając jego klimat. Koniec końców, ta bardzo prosta historia po prostu ma klimat.
Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że Zimna Wojna jest zrealizowana niemal perfekcyjnie. Kiedy w grze pozostają tylko czerń i biel, niezwykłą rolę odgrywa oświetlenie – w tym przypadku podkreślające w każdym kadrze to, co należało podkreślić. Nagrody na 43. FPFF w Gdyni za dźwięk i montaż to nagrody wyjątkowo zasłużone. W ogóle film ten wart jest chyba każdej nagrody. Włącznie z Oscarem, na którego Paweł Pawlikowski znów sobie (miejmy nadzieję) zapracował.
/K
Rafał Skwarek i Kamil Kucharski