Powidoki – testament spisany dla idioty
Ciężko jest pisać o Mistrzu, szczególnie, że już nieobecnym, niepochlebnie. Nie da się jednak pisać pochlebnie, gdy z ekranu wylewa się scenariuszowa nieporadność i przedszkolna deklamacja aktorów. Wreszcie – nie sposób pisać niepersonalnie. Postać Andrzeja Wajdy, niczym tytułowe powidoki, zostaje z nami po filmie i negatywem zasłania rzeczywistość.
Można dywagować – w międzyczasie robiąc publicity – czy “scenariusz był chujowy; czy za zmarłego Andrzeja Polska musi teraz oczami świecić” (wszak Powidoki były polskim kandydatem do Oscara). Są to dyskusje płonne, bowiem w ostatnim dziele Andrzeja Wajdy, to twórca jest najważniejszy, a nie sam film. W obecnym bezkrólewiu w domenie kina polskiego, jeszcze raz możemy przyjrzeć się za co kochaliśmy i nienawidziliśmy Mistrza. Powidoki to nieociosana esencja stylu Wajdy; testament spisany dla idioty.
Scenariusz z sentymentem spogląda w życie reżysera. Zamknięci jesteśmy w układzie odniesień, pomiędzy życiem Strzemińskiego a Wajdy. Malarstwo i walka z socrealizmem zostały postawione na pierwszym miejscu. Tak jakby, Strzemiński-osobowość psychopatyczna nie istniał; jakby nigdy nie bił swojej żony, Katarzyny Korbo; nigdy jej nie obrażał i dewaluował. Teza jest niesłychanie prosta – idea poprzedza człowieka. Powidoki to nie jest film o życiu Strzemińskiego. Jest to film o komunizmie, o głównym doświadczeniu Wajdy, a jednocześnie konstatacja na temat naszego stosunku do populizmu i kłamstwa, co pięknie podkreśla scena śmierci artysty wśród manekinów.
Andrzej Wajda poucza. Jednak zamiast adresować publiczność z wykształceniem (co najmniej) średnim, wpada w pułapkę łopatologiczności. Dialogi są zbyt proste, deklaratywne, często pozbawione motywacji. Reżyser kradnie tym samym magię kina. Każe nam wierzyć, że grupa studentów aranżuje w mieszkaniu Strzemińskiego mini-galerię, tylko po to, aby usłyszeć kilka – w prawdzie mądrych – zdań i nagle, jak rażona piorunem – rozejść się do domów. Dramaturgia, logika i wiarygodność muszą ustąpić miejsca reżyserskim encyklikom.
Nie pozostaje to bez wpływu na grę aktorską. Oprócz Bogusława Lindy, którego nie-Strzemiński wypada zaskakująco dobrze, aktorzy gubią się. Popadają w skrajność deklamacji lub nierówność filmowo-teatralną. Aktor w Powidokach nie jest bytem autonomicznym; jest jedynie medium testamentowego przekazu. Nie trzeba z nim pracować, nie trzeba przywiązywać do niego wagi, bo to co ważne nie jest zawarte w psychologii bohaterów, jest obok. Dehumanizacja na rzecz ideologizacji.
Andrzej Wajda w swoich filmach nigdy nie przywiązywał uwagi do codziennych, błahych spraw. Zawsze wykraczał poza rzeczywistość, przenosił widza w obręb wielkich narracji. Do końca pozostał bardziej nauczycielem, a raczej wieszczem, niż reżyserem, a najbardziej zauważalne jest to w ścieżce obrazowej jego filmów. Nie inaczej jest w Powidokach – film najeżony jest wizualnymi metaforami. Strzemiński ginie po raz pierwszy w czerwieni partyjnej płachty, następnie – już ostatecznie – w obojętności statycznych manekinów. Paweł Edelman rozumie Wajdę, a Wajda myśli obrazem. I nie da się ukryć, że istota kinematografii zawsze była mocną stroną reżysera – począwszy od sceny płonących kieliszków w Popiele i diamencie, przez zastosowanie teleobiektywów w scenie tańca w Weselu, aż po nawiązania malarskie w Tataraku.
Tak oto dostajemy cały obraz Powidoków – filmu-przesłania, ostatniego zdania na mapie polskiego kina wolnościowego; zdania jednokrotnie złożonego w szyku prostym. Obraz o tyle przykry, że – jak mówiła o Wajdzie Maria Janion – „robił swoje filmy w cieniu nadchodzących wydarzeń”. I można się spierać czy Powidoki to testament proroczy, czy jedynie ideologiczny. Jedno pozostaje pewne – ktoś będzie musiał podjąć spadek.
Kamil Bryl