Film oglądamy w poziomie. Jest to fakt niemal nie do zakwestionowania. Oczywiście pomijam tutaj seanse na „amerykańską nastolatkę”, czyli leżąc na kanapie głową w dół i rozmawiając z „psiapsiółą” przez telefon. Pomijam również wytwory filmopodobne – audiowizualia z aplikacji tyopu Snapchat lub Instagram. Film od

Kiedy w 1812 roku angielski matematyk Charles Babbage wpadł na pomysł skonstruowania programowalnej maszyny liczącej, nie mógł nawet śnić o tym, że blisko dwa stulecia później świat obiegnie krzyk rozpaczy milionów ludzi, oglądających na wielkim ekranie wygłupy Jar Jar Binksa. Babbage’owska maszyna różnicowa oraz niezrealizowany projekt maszyny analitycznej były pierwszym krokiem na drodze ku komputerom elektronicznym, których zastosowanie w innym wynalazku, którego Anglik nie dożył – filmie – było nieuniknione, choć droga ku temu wiodła kręta i wyboista.

Maya Deren ( urodzona w Kijowie jako Eleonora Derenkowska) to jedna z najbardziej interesujących i inspirujących kobiet w światowej kinematografii. Kobieta wielu talentów. Dla niektórych pozostanie jednym z najważniejszych teoretyków kina dla innych sztandarową feministką, a dla kolejnych badaczką wudu. Swoimi zainteresowaniami mogłaby obdarzyć nie jedną istotę. Jak pisała o niej Anais Nin była: “ukraińską cyganką w aureoli dziko kręcących się włosów”.

Purpurat w rozpaczy, mnisi modlą się w swoich samotniach, a księża kuszą internetowymi odpustami. XXI wiek nie jest łaskawy dla sfery sacrum. Ideologiczne zaangażowanie kościoła, spuścizna New Age, a przede wszystkim ponowoczesna prędkość i tumiwisizm wyparły duchowość ze słownika pojęć ważnych. Nieśmiałe próby przywracania mistyki w obszar człowieczego życia – jak wykazuje Joanna Sarbiewska – poczyniło kino neomodernistyczne, a w nim tacy twórcy jak: Béla Tarr, Bruno Dumond lub Aleksander Sokurow. Mistykę negatywną, bo tym terminem określić można styl i tematykę filmowego neorealizmu, najprościej opisać jako próbę poszukiwania sacrum w nicości. Na myśl przychodzą tu wielominutowe, pozbawione akcji i wypełnione pustką ujęcia z Konia Turyńskiego. Przeżycie percepcyjne o tyle trudne w swojej powolności i estetyce, co wynagradzające swojego odbiorcę i zabierające go w zupełnie nowe rejestry świadomości.

Ciężko jest pisać o Mistrzu, szczególnie, że już nieobecnym, niepochlebnie. Nie da się jednak pisać pochlebnie, gdy z ekranu wylewa się scenariuszowa nieporadność i przedszkolna deklamacja aktorów. Wreszcie – nie sposób pisać niepersonalnie. Postać Andrzeja Wajdy, niczym tytułowe powidoki, zostaje z nami po filmie i negatywem zasłania rzeczywistość.