43. FPFF w Gdyni | Kamerdyner – Po polsku o Niemcach
Kamerdyner (2018, reż. Filip Bajon)
Nowy film Filipa Bajona określany jest „dziełem epickim”. W standardowym znaczeniu Kamerdyner rzeczywiście jest epicki,czyli złożony narracyjnie i pełen rozmachu; jeśli jednak „epicki” potraktować (zgodnie z najnowszą modą językową) jako synonim „wspaniały” lub „imponujący” – wówczas nie będzie to określenie trafione.
Twórcy Kamerdynera podjęli się karkołomnego zadania: przedstawiają na ekranie blisko pięćdziesiąt lat historii z perspektywy losów jednej rodziny. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to półwiecze wyjątkowe w dziejach ludzkości, bo obejmuje dwie wojny światowe; z punktu widzenia Polski ma ono szczególne znaczenie, bo do obu wojen i związanych z nimi „przetasowaniami” układu sił w Europie należy dodać specyfikę czasu zaborów, odzyskanie niepodległości, terror niemieckiej okupacji i zbrodnie popełniane przez „wyzwalającą” kraj Armię Czerwoną (filmowa opowieść kończy się w 1945 roku). Jakby tego było mało, akcja Kamerdynera rozgrywa się na zachodniej granicy prowincji Westpreußen, gdzie żyją polscy Kaszubi i Niemcy. Ilość poruszanych wątków w moim odczuciu zwiastowała filmowi klęskę, z przyjemnością odnotowuję więc, że udało się klęski uniknąć, lub też – nie jest tak źle, jak być mogło. Zaskakuje fakt, w jak niewielkim stopniu film nawiązuje do polskiej martyrologii. Opowieść koncentruje się bowiem na niemieckiej arystokratycznej rodzinie von Kraussów; to ona prowadzi nas przez historię – nawet jeśli oficjalnie głównym bohaterem filmu jest polski Kaszuba Mateusz Kroll (Sebastian Fabijański). Von Kraussowie – a dokładnie Hermann (Adam Woronowicz) i jego syn Kurt (Marcel Sabat) – obdarzeni zostali co prawda licznymi przywarami: Hermann jest gwałtowny, władczy, chłodny w stosunku do własnych dzieci, zdradza żonę z pokojówką, z kolei Kurt to wzorcowy „zły Niemiec”, wyrachowany i pełen zawiści, który stara się przeszkodzić protagoniście w drodze do szczęścia (a szczęściem jest połączenie się z ukochaną – o wątku miłosnym wspomnę później). Na domiar złego młody von Krauss oddaje się dekadenckim praktykom homoseksualnym (w ten sposób można odczytać sceny sugerujące jego odmienną orientację), a także – wstępuje do SA. Jednak nawet jeśli Kurt jest „chodzącym złem”, rodzina von Kraussów nie budzi odrazy. Wręcz przeciwnie: filmowi Niemcy, między innymi właśnie dzięki swoim wadom, są znacznie bardziej wyraziści, zapadający w pamięć i wzbudzający współczucie niż pozbawieni wad Polacy. Laurkowe postaci Kaszuby, polskiego patrioty, Bazylego Miotke (Janusz Gajos), jak i Mateusza Krolla pozostają na obrzeżach opowieści, zbyt uproszczone, zbyt „wybielone”, aby wzbudzać głębsze emocje. Reżyser sam zresztą przyznał, że jego priorytetem było dopracowanie postaci Hermanna i Gerdy (Anna Radwan) von Kraussów. Rzeczywiście, jedną z rzeczy, które na długo zapadną w pamięć po seansie Kamerdynera, są wspaniałe kreacje Woronowicza i Radwan.
Wspomniany protagonista, Mateusz Kroll, miał – jak domniemam – stanowić łącznik między Polską (polskimi Kaszubami) a Niemcami. Adoptowany przez von Kraussów, zakochuje się w swojej przyrodniej siostrze Maricie (Marianna Zydek), przez co doznaje upokorzeń zarówno ze strony Kurta, jak i przybranych rodziców. Co ważne, Mateusz żyje w zawieszeniu pomiędzy kaszubską wsią i prostymi Kaszubami – rodziną Miotke (w tym przypadku stanowiącymi symbole polskości), a na swój sposób zdegenerowaną, niemiecką rodziną von Krauss (w której jednak został obdarzony matczyną miłością – ze strony Gerdy). Jak zaznaczyłam wcześniej, Kamerdyner nie jest czarno-białą historią o „dobrych Polakach” i „złych Niemcach”, Mateusz stanowi więc raczej personifikację skomplikowanych i niemożliwych do zerwania zależności między obiema nacjami (lub też – w sposób metaforyczny odzwierciedla los Kaszubów, których tereny wielokrotnie zmieniały przynależność państwową). Poza tym jednak postać Mateusza skonstruowana jest fatalnie (o ile można mówić o jakiejkolwiek konstrukcji postaci); przez cały czas pozostaje bardziej „figurą” niż wiarygodnym psychologicznie bohaterem. Nieco lepiej pod tym względem wypada Bazyli Miotke, wzór patriotyzmu, „król Kaszubów”, czczony we wsi niczym Jańcio Wodnik z filmu Jana Jakuba Kolskiego (1993). Bazyli odgrywa ważną rolę w opowieści o egzekucjach w lasach piaśnickich: dzięki niemu ofiary nazistowskich mordów zyskują twarz. Nawet jeśli odgrywana przez Gajosa postać jest jednowymiarowa (i nie jest to winą aktora – znakomitego w swojej roli, ale scenariusza), jego tragiczna śmierć musi widza poruszyć.
O ile przemyślane i dopracowane wizualnie sceny egzekucji w lesie piaśnickim, kreacje hrabiostwa von Krauss oraz bogata scenografia są atutami filmu – rzeczony wątek główny, czyli historia miłosna, jest jego największą słabością. Większość scen przedstawiających rozwijające się uczucie jest po prostu kiczowata. Jeżeli słowo „kicz” skojarzył czytelnik z konnymi przejażdżkami o zachodzie słońca, recytowaniem wierszy i czytaniem listów miłosnych, to wie czego się spodziewać, aczkolwiek ostrzegam, że nie są to najcięższe wytoczone działa. Swoją drogą, opowiadanie o wielkiej miłości, aby przy okazji opowiedzieć o wielkiej historii, zazwyczaj kończy się miłością-wydmuszką, bogato okraszoną udanymi (lub nie) scenami dokumentującymi czas lub wydarzenia historyczne. Tak jest w przypadku Miasta 44 (2014, reż. Komasa), tak jest też w przypadku prezentowanej w Gdyni Zimnej wojny (2018, reż. Pawlikowski). Niestety najnowszy film Bajona nie tylko w wątku miłosnym oferuje pretensjonalne sceny. Na potwierdzenie przywołam fragment, w którym Mateusz, pracujący u von Kraussów jako tytułowy kamerdyner (co można uznać za rodzaj upokorzenia), zostaje poproszony przez bawiącą się niemiecką arystokrację o zagranie czegoś na fortepianie. Siada więc do instrumentu, ucisza niemiecką orkiestrę i wykonuje… utwór Chopina. Występ nie trwa długo, bo przerywa go próba samobójcza Kurta. Symbolika sceny jest aż nadto oczywista, mimo że nie wpisuje się w całościową wymowę filmu (utrzymuję, że Niemcy nie pełnią w Kamerdynerze roli ciemiężców polskiego narodu).
Twórcy filmu podkreślają, że opierali się na faktach; nie należy jednak przyjmować tego dosłownie, choć może właśnie dosłowność wydobyłaby właściwy sens „oparcia na faktach”. Oznacza to bowiem, że każda filmowa postać i każde przedstawione zdarzenie miały swój odpowiednik w historii. Sposób, w jaki owe odpowiedniki (fakty) zostały wykorzystane – nie jest już jednak tak oczywisty. Wystarczy wspomnieć, że Bazyli Miotke stanowi połączenie dwóch historycznych postaci: dziadka scenarzysty i Antoniego Abrahama. Aby nie wprowadzać więc widza w błąd, twórcy powinni raczej zaznaczać, że ich film jest „przetworzonym zbiorem faktów”. Ocenę odwzorowania czasu historycznego i wydarzeń pozostawię jednak historykom, odniosę się natomiast do kwestii języka: Kamerdyner opowiada o Niemcach i polskich Kaszubach. Filmowi Kaszubi mówią po kaszubsku (co było podobno pomysłem Janusza Gajosa), natomiast Niemcy – mówią po polsku. Paradoksalnie utrudnia to odbiór filmu (bo jak to tak? Niemcy z piękną polszczyzną?). Z drugiej strony, gdyby wszyscy bohaterowie posługiwali się językiem zgodnym ze swoim pochodzeniem, oglądalibyśmy film niemiecki. A tak – powstał polski film o historii, która mieli w swych trybach zwykłych ludzi, bez względu na narodowość. Możemy więc szczerze współczuć Hermannowi von Krauss, gdy po klęsce Niemców pod Stalingradem zapowiada koniec starego, znanego mu świata. Pomimo więc, że Kamerdyner nie jest filmem porywającym, ma swoje atuty, z czego chyba najważniejszym jest uniwersalny przekaz.
Anna Felskowska