Dom, który zbudował Jack – Deprawacja sztuki

Budulcem, z którego Lars von Trier konstruuje swój pomnik na placu kultury i sztuki, jest jego prowokacyjna emocjonalność. Można naturalnie zarzucić reżyserowi brak samokontroli czy wyczucia, ale nie interesującej wyobraźni, swoistej zachęty do zapoznania się z każdym jego dziełem. Tymi samymi cechami obdarował protagonistę swojego nowego filmu. Z jakim skutkiem?

Główny bohater, Jack (Matt Dillon), to inżynier i seryjny morderca (z dwunastoletnim stażem w drugim fachu) z silnymi, pedantycznymi nawykami. Ot, nie ucieknie z miejsca dokonanej przez siebie zbrodni, dopóki przynajmniej kilka razy nie sprawdzi, czy nigdzie nie ma dowodów w postaci śladów krwi ofiary. Zastanawia się nad powrotem do domu denatki w celu wykonania pamiątkowego zdjęcia jej ciała, tym razem zadowalającego. W międzyczasie realizuje swoje największe marzenie – zbudowanie idealnego domu, perfekcyjnego w każdym calu, dzieła sztuki. Główną przeszkodzą w realizacji marzenia jest brak odpowiedniego materiału.

W trakcie podróży Jacka otrzymujemy wgląd w pięć momentów jego „kariery”, w których dokonuje morderstw. Bestialstwo nie pomija nikogo, przez co obrywa zarówno poszukująca drogowej pomocy nieznajoma (Uma Thurman), matka (Sofie Gråbøl) z dziećmi czy prostolinijna dziewczyna (Riley Keough). Fabuła, przedstawiona w sposób dwutorowy, miesza poszczególne wydarzenia z życia bohatera z dialogami prowadzonymi z tajemniczym Werem (Bruno Ganz).

Pułapką, w którą wpadną starzy i nowi odbiorcy filmów duńskiego reżysera, jest humor. Groteskowy, ale spełniający swoją rolę, dawkowany w różnych proporcjach, niespotykany jednak w takiej formie w żadnym poprzednim dziele. Jego początkowa spora ilość zastanawia, dopóki produkcja nie zaczyna przybierać znacznie mroczniejszych barw. Część rozbawionej widowni w tym momencie uda się do wyjścia, spełniając zalecenia z wiadomości nagranej przez von Triera, odtworzonej przed właściwym seansem. On sam zaś, uśmiechając się w duchu, wie, że osiągnął oczekiwany efekt.

Przedstawiona odyseja jest bowiem, nawet jak na standardy reżysera, przewrotna. Okrutne sceny mordu łączą się tu z autokomentarzem co do sposobu pojmowania sztuki i tego, jacy ludzie powinni być z nią utożsamiani. Ciekawa jest uwaga dotycząca motywów dokonywania tak skrajnych czynów, którą można streścić zdaniem: „To nie głosy każą mi to robić. Ja tego chcę”. Znamienne w tym kontekście są flashbacki z wcześniejszych filmów reżysera (Melancholia, Antychryst, Przełamując fale), nagrania Hitlera (vide Festiwal Filmowy w Cannes 2011) oraz ludzkich zwłok, co w równej mierze może być posypaniem przez reżysera głowy popiołem, jak i, delikatnie mówiąc, prztyczkiem w nos krytyki, nastawionej wyłącznie na piękno w znaczeniu per se. Lub wszystkim naraz. Ocena tego, czy zastawione w ten sposób von trierowskie sidła będą skuteczne, zależeć będzie w głównej mierze od samego widza i jego zdolności oddzielenia twórcy od dorobku, ewentualnie przyjęcia go z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Naturalistyczna brzydota ludzkiego ciała stoi tu w jednym rzędzie z dziełami sztuki, będącymi tłem rozmów Jacka i Wergiuliusza. Miłośnicy kreacji „miejsc finalnych” (przywołując ponownie Melancholię i tamtejszy „koniec świata”) będą ukontentowani. Koncept zestawiania okrucieństwa ze sztuką wysoką może budzić sprzeciw, ale von Trier nieraz jawił się jako entuzjasta budowania swoich światów na kontraście. Innymi słowy, dla niego biała, marmurowa posadzka nie będzie przykładem artyzmu, dopóki ktoś nie wyleje na nią pokaźnej ilości krwi i brudu. Natomiast w tle, kontynuując zamysł, przeplatać będą się dźwięki „Piano Partita No. 2” Bacha, przebojowego „Fame” Davida Bowiego i rozpaczliwych krzyków ofiar skazanych na łaskę postaci odgrywanej przez Matta Dillona.

Postać protagonisty zdaje się być elementem dopełniającym teorię deprawacji sztuki. Dillon nie miał jeszcze okazji zaprezentować się w tak diabolicznej roli, a rezultat jest więcej niż zadowalający. Świetnie prezentuje się w momentach posiadania pełnej kontroli, lecz gdy zostaje mu odebrana, zachowuje wiarygodność. Co więcej, nie czuć w nim sztuczności w scenach humorystycznych, składających się na jedną z lepszych (najlepszą?) kreacji w jego karierze. Reszta obsady na szczęście nie zawodzi, na czele z Bruno Ganzem – co jest ciekawym wyborem castingowym, zważywszy na najbardziej znaną rolę aktora, czyli Adolfa Hitlera w filmie Upadek – i Umą Thurman, która niestety dostała skandalicznie mało czasu ekranowego.

W metodyce działania Jacka i von Triera widać wspólny mianownik – determinację. Obydwaj chcą znaleźć swoje miejsce w świecie. Pierwszy chce wybudować dom, drugi buduje dla siebie pomnik. I trudno nie odnieść wrażenia, że nie mogli wybrać lepszych komponentów, tak zgodnych z ich naturą.

9/10

Aleksander Boniewski

Korekta: Anna Felskowska

Udostępnij przez: