Cel uświęca środki. O twórczości Damiena Chazelle’a
Cudowne dziecko
Damien Chazelle w 2016 roku zaskarbił sobie sympatię widzów i krytyków filmowych. Wszyscy oglądali jego kolorowe i zjawiskowe La La Land, wszyscy bez opamiętania nucili City of Stars. Nie dawał o sobie zapomnieć również zrealizowany dwa lata wcześniej Whiplash – film, którego oglądanie dla wielu było i nadal jest intensywnym przeżyciem. Już te dwa dzieła udowodniły, że Chazelle ustawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Co istotne, udaje mu się ją przekraczać z każdym kolejnym projektem.
Swój pierwszy film – Guy and Madeline on a Park Bench – reżyser nakręcił dwa lata po ukończeniu studiów na Harvardzie. To kameralna, czarno-biała produkcja opowiadająca o parze ludzi, która nie może się zejść. On szuka czegoś innego niż ona i ich drogi się rozchodzą, tylko po to, by na przestrzeni całego filmu bohater zdał sobie sprawę, że jednak ją kocha i chce odzyskać. W filmie kluczową rolę odgrywa muzyka – Guy jest jazzmanem, a aktor wcielający się w jego postać, Jason Palmer, wykonuje na żywo większość utworów. Kompozycje te napisane zostały przez Chazelle’a oraz jego kolegę ze studiów – Justina Hurwitza, który odtąd będzie towarzyszył reżyserowi w jego karierze.
Pierwszy film nie okazał się jednak dostatecznym sukcesem komercyjnym. Chazelle po debiucie próbował swoich sił głównie w pisaniu scenariuszy. Już wtedy jednak wiedział, co chce nakręcić. Próbując przybliżyć się do swojego celu, napisał tekst zatytułowany Whiplash – historię o Andrew, ambitnym studencie szkoły muzycznej pragnącym zostać perkusistą jazzowym. Whiplash w wersji krótkometrażowej zachęcił producentów na tyle, by udało się sfinansować film pełnometrażowy.
W rytm muzyki
Whiplash jest filmem, który pokazuje drugą pasję Chazelle’a – muzykę jazzową. W pewien sposób przedstawia swego rodzaju wariację na temat alternatywnej ścieżki kariery reżysera, którą mógł pójść, gdyby tylko uważał się za dostatecznie utalentowanego. Postać Fletchera, despotycznego i bezwzględnego nauczyciela, jest bowiem luźno inspirowana prawdziwą osobą. Tęsknotę za muzyką i pasję do niej widać w tym filmie bardzo klarownie – twórca używa jej wszędzie, gdzie tylko może, porusza kamerą do jej rytmu, stosuje montaż dopasowany do taktu. Film ogląda się niczym spektakl, od którego nie można oderwać oczu w obawie, że nie dostrzeże się wszystkich szczegółów historii. Whiplash z końcową, prawie 10-minutową sceną, złożoną wyłącznie z muzyki i naprzemiennych ujęć Andrew przy perkusji i Fletchera nad nutami, był zaledwie przedsmakiem tego, co reżyser chciał pokazać w swym kolejnym filmie, jakim okazał się musical pełen odniesień do klasyki gatunku.
Nakręcone w 2016 roku La La Land opowiada dość prostą historię o aspirującej aktorce Mii i muzyku Sebastianie, który marzy o założeniu własnego klubu jazzowego. I choć na początku bohaterowie bardzo się wspierają, to gdy jemu udaje się osiągnąć sukces (lecz nie do końca taki, jaki sobie wymarzył), a Mia wciąż szuka i próbuje, by w końcu się poddać, ich drogi się rozchodzą. Ostatecznie oboje docierają tam, gdzie chcieli, poświęcając jednak swoją miłość na rzecz zawodowego sukcesu. A wszystko to w rytm muzyki (nie tylko jazzowej), tańca i na tle strojów tak kolorowych, że można dostać oczopląsu.
Ambicje ponad wszystko
Wszyscy bohaterowie Chazelle’a są chorobliwie ambitni i nie spoczną, dopóki nie osiągną swojego celu. W Whiplash Andrew mimo wypadku samochodowego nie zastanawia się ani chwili i spieszy na sceniczny występ, by wykonać utwór zgodnie z planem. W pewnym etapie swojej rozwijającej się kariery rzuca dziewczynę, twierdząc, że ta będzie mu tylko przeszkadzać. W końcowej sekwencji filmu stawia wszystko na jedną kartę i sprzeciwia się całej orkiestrze Fletchera, narzucając jej własne tempo.
W La La Land Sebastian i Mia wybierają drogi poboczne, które mogą ich przybliżyć do osiągnięcia celu – Mia jest kelnerką w kawiarni na planie zdjęciowym, Sebastian gra w popularnym zespole, co pozwala mu na zebranie pieniędzy i kontakt z muzyką. Bohater poświęca swoje własne przekonania tylko po to, by otworzyć wymarzony klub. Z kolei Mia, choć przechodzi chwilowy kryzys i postanawia zrezygnować z marzeń, za namową Sebastiana idzie na casting, który, jak się okazuje, otwiera jej drzwi do wielkiej kariery. Przede wszystkim jednak – oboje przedkładają osobiste cele ponad miłość. Bohaterowie dokonują najboleśniejszego wyboru rezygnacji z siebie nawzajem, by spełnić własne pragnienia.
Podobną postacią jest Neil Armstrong z Pierwszego człowieka (2018). Ryan Gosling wcielił się w człowieka, który woli polecieć na Księżyc w pionierskiej misji, niż zmierzyć się na Ziemi ze śmiercią swojej córki. Neil jest nieustraszony, nieustępliwy, uparty, często nie radzi sobie w relacji ze swoją żoną czy przyjaciółmi. Patrzy tylko w niebo i odlicza czas do kolejnej wyprawy w kosmos, bo taką ma pracę. I na niej najchętniej skupia swoją uwagę.
Ach ci marzyciele!
Nie można jednak odmówić bohaterom Chazelle’a pasji i szaleństwa. Szaleństwa, które jest konieczne do osiągnięcia celu, bez którego nic by się nie udało. W La La Land Mia nawet o tym śpiewa. W jej pieśni o nieustraszonej cioci przesłanie jest jasne – potrzeba nam szalonych, potrzeba nam marzycieli. To oni robią rzeczy niepojęte i sprawiają, że wszystko jest możliwe. Czym bowiem jest życie bez marzeń i bez dążenia do ich spełnienia? – reżyser zdaje się stawiać to pytanie w każdym ze swoich filmów i, co ciekawe, zawsze udziela na nie podobnej odpowiedzi. Nie pozostawia nic domysłom – trzeba marzyć i wierzyć, że się uda, a po drodze poświęcić wszystko, by tylko dotrwać do celu.
Bardzo często te wyrzeczenia będą wyjątkowo dotkliwe – w filmach Chazelle’a marzenia spełnia się kosztem akceptacji rodziny i przyjaciół (Whiplash), wielkiej miłości (La La Land) czy pogłębionych relacji z żoną i dziećmi (Pierwszy człowiek). Nie wydaje się jednak, aby reżyser poddawał te poświęcenia w wątpliwość, a jeśli tak, to nie daje nam tego jasno do zrozumienia. W końcówce La La Land Mia i Sebastian żegnają się skinieniem głowy – oboje wiedzą, że podjęli dobrą decyzję. Reżyser w pozostałych filmach nie pokazuje nam dalszych losów postaci – historia urywa się w punkcie kulminacyjnym, sugerując, że cel był najważniejszy, a reszta odchodzi w zapomnienie. Cel, zdaje się potwierdzać Chazelle, uświęca środki.
Diabeł tkwi w szczegółach
Technicznie filmy Damiena Chazelle’a są zrealizowane zupełnie tak, jakby kręcił je reżyser z wieloletnim doświadczeniem. Tymczasem Chazelle wyreżyserował ledwie cztery filmy pełnometrażowe (obecnie pracuje nad piątym, zatytułowanym Babylon) i niemal każdy z nich, nie licząc studenckiego Guy and Madeline on a Park Bench, został wyróżniony co najmniej jednym Oscarem i Złotym Globem. Sam Chazelle statuetki dla najlepszego reżysera odebrał w wieku 32 lat, stając się wówczas najmłodszym nagrodzonym w tej kategorii. Jego kunszt nie podlega wątpliwości – choć każdy z jego filmów ogląda się odrobinę inaczej, ich cechą wspólną jest wyjątkowa swoboda w opowiadaniu historii.
W Whiplash jesteśmy wrzuceni w środek akcji – tempo filmu jest szybkie, montaż bardzo rytmiczny, wszystko jest podporządkowane emocjom bohatera i jego muzyce. Nawet po kilkukrotnych seansach film potrafi wzbudzić intensywne emocje, przede wszystkim trzymać w nerwowym napięciu aż do końca projekcji. W przypadku La La Land jest inaczej – kamera zwalnia, płynie po planie zdjęciowym jak w klasycznym musicalu, podąża za postaciami, nie spieszy się. Wszystko jest melodyjne i płynne, montaż przyspiesza tylko w scenach, w których wybrzmiewa muzyka jazzowa. Można odnieść wrażenie, jakby cały film był jednym długim ujęciem, starannie zaplanowanym i ułożonym pod muzykę. To bardzo klasyczna historia nakręcona wręcz modelowo.
Z kolei w momencie oglądania Pierwszego człowieka można mieć poczucie… chałupniczości. Kamera trzęsie się wraz ze statkiem kosmicznym, na pokładzie którego znajduje się bohater, drży i gubi ostrość, a sam dobór kadrów jest, jak się wydaje, chaotyczny. Widz ma wrażenie, że siedzi razem z Neilem w niezdarnie skonstruowanej kapsule, która zaraz wystrzeli w kosmos. To wrażenie wzmaga realizm zaprezentowanej sytuacji. Ruch kamery pozwala nam czuć wszystko to, co w danej chwili może odczuwać astronauta.
Właśnie w taki sposób Chazelle buduje atmosferę swoich filmów – dostosowuje środki formalne do klimatu, który planuje uzyskać. Wszystko jest skrzętnie zaplanowane, dopięte na ostatni guzik, nie ma przypadkowych ujęć. Mimo że reżyser upodobał sobie pewną formułę melodramatu, którą modyfikuje na potrzeby każdego dzieła, to nie wątpię, że odnalazłby się równie dobrze w innych gatunkach. Po tym, co pokazał w swoich dotychczasowych filmach, trudno nie wierzyć w jego samoświadomość. Chazelle z pewnością pokaże nam, co jeszcze potrafi.
Anna Libera
Korekta: Klaudia Dzierugo