Cinerama - CGI

CGI – tysiąc cyfrowych słoni

Kiedy w 1812 roku angielski matematyk Charles Babbage wpadł na pomysł skonstruowania programowalnej maszyny liczącej, nie mógł nawet śnić o tym, że blisko dwa stulecia później świat obiegnie krzyk rozpaczy milionów ludzi, oglądających na wielkim ekranie wygłupy Jar Jar Binksa. Babbage’owska maszyna różnicowa oraz niezrealizowany projekt maszyny analitycznej były pierwszym krokiem na drodze ku komputerom elektronicznym, których zastosowanie w innym wynalazku, którego Anglik nie dożył – filmie – było nieuniknione, choć droga ku temu wiodła kręta i wyboista.

Cinerama - CGIPoczątki były nieśmiałe. W oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen komputery służyły do tak niewinnych rzeczy, jak programowanie ruchu kamery celem uzyskania idealnie pasujących do siebie ujęć, które później łączono starymi metodami optycznymi. W Gniewie Khana czy Tronie komputery wygenerowały pojedyncze sekwencje, które wtedy zachwycały, a dziś mogą jedynie wywoływać uśmiech nostalgii (lub politowania). Młody Sherlock Holmes z kolei może poszczycić się pierwszą całkowicie komputerową postacią – obecną w filmie przez około dziesięć sekund. Potem przyszło uderzenie w postaci Terminatora 2 oraz Parku Jurajskiego, których efekty specjalne trzymają poziom do dzisiaj, a w Kruku mózg elektronowy pozwolił tragicznie zmarłemu Brandonowi Lee pojawić się w scenach, których aktor nie zdążył już nagrać.

A potem w 1999 roku pojawiło się Mroczne widmo i zepsuło kino.

Przed Epizodem I grafika komputerowa służyła do mniejszego lub większego, ale jedynie wspierania obrazu. Wracający do odległej galaktyki George Lucas uwierzył, że maszyna zastąpi mu umiejętności filmotwórcze, skutkiem czego niemal każdy kadr Gwiezdnych wojen z 1999 r. ocieka cyfrą, a w kolejnych dwóch częściach jest jeszcze gorzej. Pół biedy, gdyby na tym się skończyło, ale niestety. Po wielkim finansowym sukcesie Mrocznego widma zbyt wielu reżyserów dało się omamić wizjom cyfrowych domów i rzuciło się wertować 3D Studio Max dla opornych w nadziei, że teraz filmy będą łatwiejsze do zrobienia, bardziej efektowne i w rezultacie bardziej dochodowe.

Po roku 1999 dało się zaobserwować może niekoniecznie wysyp, ale zdecydowanie niemałą liczbę filmów, które grafiki komputerowej nadużywały, i to w ten zły sposób. Matrix: Reaktywacja kazał nam przez długie minuty patrzeć na cyfrowego Keanu Reevesa (zdaniem złośliwych, nie do odróżnienia od tego prawdziwego) walczącego z niekończącymi się zastępami ludzi-balonów, zaś Matrix: Rewolucje zalewał ekran jeszcze bardziej niekończącymi się falami złych i brzydkich robotów, z którymi walczyli dobrzy bohaterowie za sterami dobrych i brzydkich robotów, broniąc brzydkiego, ale własnego miasta. Miał być spektakl i chyba nawet był, ale w tym przeładowaniu efekciarstwem zanikły gdzieś podstawowe emocje i obawy związane z głównym bohaterem, obecne przecież w pierwszym filmie. Speed Racer Wachowskich (wówczas jeszcze braci) poszedł o krok dalej i komputerowo wygenerował całe sekwencje wyścigów, przebijając tym Mroczne widmo, gdzie cyfrowy wyścig litościwie był tylko jeden. George Lucas w wywiadach odwoływał się do sławetnej sekwencji wyścigu kwadryg ze stareńkiego Ben-Hura – nie pomyślał jednak, że w owym klasyku widowisko działało nie pomimo, ale właśnie dzięki temu, że Charlton Heston znajdował się
w centrum akcji, zamiast siedzieć wygodnie na zielonym tle.

Kino rozrywkowe do perfekcji opanowało sztukę cyfrowego spektaklu znudzenia. Kogo dziś ekscytują wielkie roboty Michaela Baya rozwalające pół miasta? Albo takie czy inne superłotry rozwalające pół innego miasta, zanim nie powstrzymają ich superdobrzy – rozwalający przy tym drugą połówkę tej samej aglomeracji? Pomyślałby kto, że tak szeroko zakrojone pożoga i zniszczenie powinny wywołać podziw widza, a tymczasem stały się czymś tak powszechnym, jak ratunek przybywający w ostatniej możliwej chwili lub szansa jedna na milion, sprawdzająca się w stu procentach przypadków. CGI umożliwiło rutynowe przedstawianie niebywałego i, niestety, niebywałe spowszedniało. Tymczasem maleńki, tyci-tyci karambolik zaledwie stu trzech rzeczywistych radiowozów w The Blues Brothers robi dużo większe wrażenie niż kolejna zagłada kolejnej metropolii w kolejnym tasiemcu o kolejnym człowieku-wodoroście z laserami w uszach.

W ostatnich latach jakby jednak szło ku lepszemu. Zaczęło się, mam wrażenie, w 2005 r. od Batmana – Początku. Christopher Nolan znany jest ze swojego uwielbienia dla klasycznych metod twórczych, a sukces filmu – oraz jeszcze większy sukces Mrocznego Rycerza – pomogły zwrócić uwagę publiki na fakt, że aktorzy jednak lepiej grają wtedy, kiedy nie muszą wyobrażać sobie miejsca, w którym niby są, albo postaci, z którymi niby wchodzą w interakcję. Podobną drogą, ku wielkiej mej radości, idą nowe Gwiezdne wojny, odkąd zostały wyzwolone spod kontroli Lucasa. Mad Max – Na drodze gniewu rolę komputera ograniczył do podkręcenia wybuchów, dodania skał w tle oraz złożenia w całość nakręconych osobno ze względów bezpieczeństwa ujęć. Trend w wysokobudżetowej kinematografii wydaje się ostatnimi czasy hołdować zasadzie „prawdziwe efekty gdzie się da, grafika komputerowa gdzie trzeba”, co wydaje się dobrym złotym środkiem między spektaklem, łatwizną i oszczędnością budżetu.

Cinerama - CGIOczywiście, zdarzają się cały czas filmy, które dość swobodnie odkręcają kurek z cyfrą, ale wydaje mi się, że ich reżyserzy trochę bardziej niż kiedyś myślą o tym, co robią i dlaczego. 300 Zacka Snydera w każdej chyba scenie miało niebieskie tło, ale służyło ono wykreowaniu nie do końca realnego krajobrazu pasującego do przesadzonej legendy. Avatar Jamesa Camerona CGI odkręcił na 11, ale dzięki temu udało się stworzyć obcy świat, który wydaje się całkowicie prawdziwy (no, może przy wzięciu poprawki na pewną stylizację obrazu). Ciekaw jestem, jak wypadnie Alita: Battle Angel, który to film ma stosować tę samą co Avatar technologię i metodę produkcji (choć smuci mnie, że od Camerona pałeczkę reżysera przejął Robert Rodriguez).

W Ruchomych obrazkach Terry’ego Pratchetta biznesmen-kombinator Gardło Sobie Podrzynam Dibbler reklamował swoje filmy hasłem „tysiąc słoni!” – które zawsze okazywały się jedynie pustą obietnicą. Dzisiaj filmy lubią mamić nas cyfrowymi słoniami w ilościach dowolnych, które wprawdzie na ekranie są, ale tak jakby ich wcale nie było. A ja cieszę się, ilekroć zobaczę choćby i jednego, nawet niezbyt dużego słonika, byleby faktycznie stał przed kamerą i zajadał jabłka z ręki aktora.

Krzysztof Gołębiewski

Udostępnij przez: