K-pop nie zawsze taki różowy – recenzja dokumentu Blackpink: Light Up the Sky
Zdarza się, że mam dość mieszane uczucia co do produkcji Netflixa, zresztą jak zapewne spora część kinomanów. Dlatego też, mimo mojego zainteresowania kulturą koreańską, do premiery Blackpink: Light Up the Sky, dokumentu o popularnym k-popowym zespole, podeszłam z lekkim dystansem. Zwlekałam z seansem kilka miesięcy – jak się okazało, niesłusznie. Nie było się czego obawiać.
„K-pop jest głównym motorem światowej mody na Koreę” – pisze Marcin Jacoby w swojej książce zatytułowanej Korea Południowa. Republika żywiołów. Kolorowe włosy, zwracający uwagę makijaż, oryginalny styl ubierania, imponujące i niekiedy naprawdę skomplikowane układy taneczne – to zaledwie kilka elementów wpływających na zjawiskowość tego gatunku muzycznego, ale także całej subkultury. Jisoo, Jennie, Rosé i Lisa, wchodzące w skład zespołu Blackpink, są aktualnie najpopularniejszym k-popowym girlsbandem. Ich fenomen z pewnością może budzić ciekawość, zwłaszcza u osób, które wcześniej nie zetknęły się z Hallyu wave, czyli tzw. „koreańską falą”. Z kolei dla ludzi podzielających moją słabość do Korei Południowej ten film nie okaże się żadną nowością czy zaskoczeniem. Będzie ciekawie opowiedzianym i odprężającym dokumentem muzycznym o czterech młodych, utalentowanych i pięknych Azjatkach, które podbijają nie tylko listy przebojów, ale i serca ludzi na całym świecie.
Caroline Suh, reżyserka Blackpink: Light Up the Sky, ukazała losy dziewczyn głównie z ich własnej perspektywy. Film jest harmonijną i spójną całością przede wszystkim dzięki temu, że członkinie zespołu miały równe szanse, aby się wypowiedzieć i przybliżyć historię swojego dzieciństwa oraz kulisy dołączenia do wytwórni YG Entertainment, a następnie do grupy. Zdjęcia i nagrania z rodzinnych archiwów, taśmy z pierwszych prób i występów, a także fragmenty wywiadów zostały wykorzystane w przemyślany sposób, co pozwala widzowi cały czas pozostawać w skupieniu i czekać na więcej. Przyznam, że podczas seansu nie czułam ani chwili znużenia. Wręcz przeciwnie, film przykuł moją uwagę, mimo że o K-popie wiem już całkiem sporo. Uważam, że ciekawym zabiegiem było oddanie głosu głównie artystkom, a oprócz nich zaledwie kilku osobom z ich najbliższego otoczenia m.in. producentowi i makijażystce. Nadało to dokumentowi intymniejszego i wiarygodniejszego charakteru, pozwoliło też na lepsze poznanie każdej z członkiń, zarówno z ich własnych wypowiedzi, jak i z perspektywy ludzi, którzy znają je najlepiej ze wspólnej, codziennej pracy.
Stwierdzenie, że „idolki i idole to też ludzie”, nie jest niczym odkrywczym, ale wydaje się, że nadal nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak trudne chwile potrafią przeżywać i z jaką presją muszą się na co dzień zmagać. Kilkunastogodzinne treningi pełne łez, potu i siniaków, a także ogromne restrykcje, wysokie tempo i oczekiwania. Myślę, że dokument Suh jest dość łagodny i ma stosunkowo pozytywny wydźwięk, zważywszy na to, ile mówi się o długim, nawet kilkuletnim i niezwykle wymagającym procesie przygotowań młodych talentów do bycia gwiazdą K-popu.
Film nie skupia się wyłącznie na historii Blackpink, ale przybliża też realia, jakie panują w południowokoreańskich wytwórniach muzycznych. Uświadamia, że K-pop nie zawsze jest taki różowy, jak może się nam wydawać, a sławę zdobywa się kosztem zdrowia psychicznego i fizycznego oraz silnej tęsknoty za rodziną i przyjaciółmi. Sądzę, że celem filmu było zarówno opowiedzenie historii Jisoo, Jennie, Rosé i Lisy, jak też wzbudzenie wśród odbiorców szacunku i zrozumienia wobec artystów.
Zapadły mi w pamięć słowa jednej z członkiń Blackpink, o tym, że zachwyca ją uniwersalny wymiar muzyki i jak piękne jest to, że miliony ludzi, nieznających dobrze (albo prawie wcale) języka koreańskiego, śpiewało razem z nimi ich piosenki podczas koncertów na całym świecie. W zupełności się z nią zgadzam – nie pierwszy raz okazuje się, że do tego, co „inne” i „obce”, trzeba podchodzić z otwartą głową i sercem. Warto czasem schować swojego wewnętrznego sceptyka do kieszeni, chociażby na czas seansu, i delektować się nowymi, nieznanymi dotąd treściami. Może się okazać, że odkryjemy coś, o czym wcześniej nie mieliśmy pojęcia i zafascynuje nas to do tego stopnia, że zapragniemy pogłębiać naszą wiedzę. Poznawanie odmiennych kultur poprzez muzykę jest doświadczeniem znacząco poszerzającym horyzonty. Właśnie dlatego zachęcam do obejrzenia Blackpink: Light Up the Sky nie tylko fanów zespołu, ale wszystkich, którzy mają ochotę na coś „świeżego”, a także tych spragnionych koncertowych doznań w pandemicznych realiach.
Marysia Kiedrowicz
Korekta: Zofia Cierocka