Pasażerowie – miłość ucieczką od samotności
Na pokładzie statku wypełnionego przyszłymi kolonizatorami nowego świata z hibernacyjnego snu wybudza się mężczyzna. Przebudzenie nastąpiło przedwcześnie; ze 120 lat podróży zostało jeszcze 90. Nie ma możliwości ponownego zahibernowania, wezwania pomocy ani zawrócenia statku. Jedyną perspektywą pozostaje samotne przeżycie swojego życia wokół tysięcy śpiących osób. Czy aby na pewno?
W błędzie znajdzie się każdy kto po obejrzeniu dowolnego ze zwiastunów Pasażerów uzna obraz Mortena Tylduma za Grawitację z historią miłosną w tle. Taki wniosek nie jest jednak pozbawiony sensu – materiały promocyjne faktycznie sugerują pełne napięcia widowisko i tajemniczą intrygę. W rzeczywistości przedstawiona w filmie historia skupia się na kwestii samotności i tego do czego jesteśmy zdolni by jej uniknąć. Eksploruje (dość powierzchownie, ale jednak) zarówno egoistyczne aspekty ludzkiej natury jak i te, dzięki którym aspirujemy do wielkości. To historia trudnej miłości między dwójką osób znajdujących się w – wydawałoby – się, prawdziwie fatalnej sytuacji.
Dwójką nie byle jakich osób, należałoby dodać. Największą siłą produkcji nie jest bowiem ani scenariusz, ani warstwa techniczna, a duet Chris Pratt – Jennifer Lawrence. Wybór tej dwójki już na starcie wydaje się strzałem w dziesiątkę. Oboje należą obecnie do światowej czołówki udowadniając swój talent zarówno w blockbusterach pokroju Jurassic World czy Igrzyska Śmierci jak i w mniejszych produkcjach (Lawrence jako muza Davida O. Russella) czy nawet serialach komediowych (Pratt w Parks and Revreations). Nie można im odmówić uroku osobistego, umiejętności podkreślania dramaturgii losów swoich bohaterów, a także niewymuszonego poczucia humoru. Zaowocowało to namacalną chemią między dwójką protagonistów, których relacja rzeczywiście może angażować. Wspomniany duet świetnie uzupełnia kapitalny Michael Sheen w roli szarmanckiego androida-barmana. Czarujący, zabawny, momentami niepokojący, kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Niezaprzeczalna wdzięczność bohaterów to najjaśniejszy punkt filmu, skutecznie odwracający uwagę od rozlicznych jego mankamentów.
Tych niestety jest całkiem sporo. W pierwszej kolejności – przewidywalność. Trudno powiedzieć na ile to wina zdradzających zbyt wiele zwiastunów, a na ile scenariusza, ale do ostatnich minut film nie zaskoczył mnie w żaden sposób. Pomimo tego, że tempo akcji raczej nie zwalnia i co chwilę dzieje się coś nowego, niespodzianek nie uświadczymy. A szkoda, bo mając dobry grunt w postaci pary, na której zależy widzowi można było wiele zdziałać odrobiną nieprzewidywalności. Dodatkowo, zarówno reżyser jak i scenarzysta bywają naprawdę toporni w swoich próbach wzbudzenia wielkich emocji. Zbliżenie na łzy płynące z oczu Pratta podczas kosmicznego spaceru, nadmierna oczywistość niektórych dialogów czy naiwne rozwiązania fabularne w drugiej połowie filmu – zabrakło tu subtelności i większej wiary w widza.
Mieszane uczucia wzbudzają również aspekty audio-wizualne produkcji. Po Grawitacji, Interstellar i Marsjaninie – siłą rzeczy – oczekiwania w tej kwestii są niemałe. Pasażerowie zwyczajnie bledną przy tych widowiskach. Sceny w przestrzeni kosmicznej, ujęcia statku widzianego z zewnątrz – brak tu fantazji, natomiast za dużo komputera. 10 lat temu robiłoby to wrażenie, dziś jednak rozczarowuje. Znacznie lepiej przedstawiono wnętrze statku i technologię, która go obsługuje. Żywe barwy, śliczne błyszczące powierzchnie – jestem przekonany, że niektóre kadry zostaną mi w pamięci na dłużej. Nie da się też ukryć, że operator robił co mógł by wydobyć maksimum z niezaprzeczalnej atrakcyjności Lawrence i Pratta. Perfekcyjna charakteryzacja, odpowiednia kolorystyka obrazu, przemyślane kadrowanie – momentami można odnieść wrażenie, że oglądamy parę modeli z wyretuszowanej okładki magazynu o modzie. W pewnym stopniu burzy to poczucie realizmu, na szczęście sytuację częściowo ratuje solidna gra aktorska. Na wysokości zadania stanął także Thomas Newman tworząc kolejną pamiętną ścieżkę dźwiękową w swoim dorobku. Choć w bardziej wzniosłych chwilach popada w lekki autotematyzm (mógłbym przysiąc, że momentami słyszałem nuty z Gdzie jest Nemo?) to w tych spokojniejszych, zwłaszcza na początku, zachwyca. Sporo elektronicznych dźwięków i umiejętnie budowany niepokój – muzyka bardzo sprawnie ilustruje powagę sytuacji, w której znajduje się bohater, a później bohaterowie.
Aż chciałoby się, żeby film trwał nieco dłużej i dał sobie więcej czasu na rozbudowanie wątku samotnego życia na statku, a następnie trudnej relacji między bohaterami. Wielu recenzentów bardzo emocjonalnie ocenia działania postaci Chrisa Pratta i krytykuje film za ich usprawiedliwianie. Moim zdaniem to dość powierzchowne podejście do desperackiej decyzji człowieka znajdującego się w skrajnej sytuacji. Zarówno scenarzysta jak i Chris Pratt nadają należytego ciężaru tej decyzji. Uważam też, że przywoływanie tu syndromu sztokholmskiego jest sporym nadużyciem. Jedne z końcowych scen pokazują jak obie postaci ustosunkowały się do tej sytuacji, co pozbawiło mnie złudzeń co do ich uczuć i motywacji. Rozumiem, że dla tych, którzy nie widzieli filmu moje ostatnie zdania będą mocno niejasne. Im mogę powiedzieć tyle: jeśli szukacie zaskoczeń na miarę Interstellar czy rzeczowości Marsjanina będziecie zawiedzeni Pasażerami. Jeśli jednak pozwolicie się uwieść niejednoznacznej historii o samotności i miłości, wybaczając naiwności i bzdury scenariusza, to czeka Was przyjemny i emocjonalny seans. Nie mogę powiedzieć, że to dobry film, ale na pewno warto dać mu szansę. W końcu o podobny dylemat rozbija się relacja głównych bohaterów.
Mikołaj Lewalski