Bycie fanem Ridleya Scotta to nie bajka. Z jednej strony darzymy go dozgonną wdzięcznością za arcydzieła pokroju Obcego czy Łowcy Androidów – filmy, które zrewolucjonizowały kino i to nie tylko w obrębie swojego gatunku. Trzeba jednak też pamiętać o licznych wpadkach, których w ostatnich latach widzieliśmy niepokojąco dużo. Choć objechane przez krytyków przeciętniaki pokroju Exodusu czy Adwokata są mimo wszystko dość sprawnie zrealizowanymi filmami, to od Scotta wymagamy dużo więcej. Nawet jego od dawna najambitniejszy projekt, Prometeusz, przez wielu został uznany za dowód na to, iż reżyser Gladiatora w końcu się wypalił. Osobiście nie zgadzałem się z podobnymi obwieszczeniami, podobnie zresztą z krytyką Prometeusza, który, poza kulejącym miejscami scenariuszem, robił duże wrażenie i dawał nadzieję na lepszą przyszłość. Mając te wszystkie myśli w głowie udałem się na przedpremierowy pokaz Marsjanina. Nie miałem wielkich oczekiwań, ale byłem zaintrygowany tematyką, obsadą oraz pierwszymi opiniami, które pojawiły się na świecie. Jak wielkie było moje zdziwienie kiedy zrozumiałem, że to zarówno najbardziej udany obraz Scotta od wielu lat jak i jeden z najlepszych filmów tego roku!