Gdy chodziłam do podstawówki, w Polsce zaczęły pojawiać się pierwsze supermarkety. Nie mieszkałam w mieście, raczej w niewielkiej miejscowości, więc wyprawa do nich była wręcz mityczną podróżą. Pamiętam, jak koleżanki i koledzy opowiadali o tych wielkich przestrzeniach, na których można było znaleźć niemal wszystko. W prawie każdy poniedziałek, gromadzili się w kółku i opowiadali, który z łódzkich supermarketów odwiedzili w weekend. Czekałam więc z niecierpliwością, aż rodzice zabiorą mnie na duże zakupy do dużego sklepu w dużym mieście. Jednak na pierwszą wyprawę wybrałam się z dziadkami, którzy pojechali na przedświąteczne zakupy. Wtedy też supermarket był czymś niesamowitym. Ogrom zabawek, słodyczy, ubrań. Choć mnie najbardziej fascynował dział z książkami i filmami. Tyle było ich w jednym miejscu! Jednak czar szybko prysł – przy którychś z kolei zakupach, ogrom przestrzeni i możliwości wyboru przytłaczał. Nawet mnie, dziecko, które uwielbiało przechadzać się kolejnymi alejkami. Wtedy też zatęskniłam za naszymi lokalnymi, małymi sklepikami, w których wraz z braćmi odkrywaliśmy książeczki, klocki lego czy modele do sklejania: zdani na łaskę sprzedawców, którzy nie rzucali wszystkiego, co dostępne na rynku, a selekcjonowali – to w końcu od nich zależało, co mali odkrywcy znajdą tym razem i na co naciągną babcię.