Zimna wojna [Recenzje Magii Kina]

Zimna wojna (2018), reż. Paweł Pawlikowski

Bardzo cieszę się, że wspominając wielkich, polskich reżyserów, nie musimy sięgać pamięcią w przeszłość. Paweł Pawlikowski niewątpliwie już się w tym gronie znajduje, o czym świadczyć może sukces Zimnej Wojny, nie wspominając o wcześniejszej Idzie. Osobiście wcale nie dziwę się widowni, która w Cannes przez kilkanaście minut oklaskiwała obraz Pawlikowskiego. To, że wzbudza on emocje, jest dla mnie jedną z najbardziej zrozumiałych rzeczy.

Zimna Wojna to obraz, pokazujący na przestrzeni lat relację dwojga bohaterów; Wiktora – muzyka i kompozytora, oraz Zuli – dziewczyny, która całe życie przed czymś ucieka. Początek filmu przenosi nas w czas, kiedy to powstawał legendarny już dzisiaj zespół Mazowsze. To właśnie przy pracy nad tym projektem (w Zimnej wojnie przemianowanym na Mazurek) poznają się bohaterowie i rodzi się między nimi uczucie.

Podobnie jak w przypadku Idy, Zimna Wojna wydaje się bardzo oszczędna w przekazie. Jest to jednak wrażenie złudne – każde z monochromatycznych ujęć jest piękne, oraz bogate w elementy niebędące może częścią głównej osi fabularnej, ale wnoszące ogromnie wiele do odbioru dzieła. Łatwo o opinię, że jest to film o niczym – ewentualnie o miłości. Na poziomie historii, rzeczywiście nie kryje się więcej. To, w jaki sposób scenariusz ten został zrealizowany wizualnie sprawia, że cały obraz ma wydźwięk znacznie szerszy. To jest film o miłości, o historii, o sztuce, o niezrozumieniu i różnicach społecznych.

Z powodu tego, o czym napisałem wyżej, ciężko mi rozwodzić się nad tym dziełem dłużej. Z przyzwoitości wspomnieć należy o tym, że aktorstwo stoi na najwyższym poziomie. Kiedy widzimy w obsadzie Tomasza Kota i Borysa Szyca, to możemy mieć wątpliwości, czy to kolejna komedia pokroju Ciacho, czy film taki jak Zimna Wojna właśnie. Wielką rolę w sukcesie wizualnym w tym przypadku musiał mieć także zespół odpowiedzialny za oświetlenie. Nakręcić film monochromatyczny, który rzeczywiście przywodzi na myśl stare kino, a nie nałożony filtr, a jednocześnie doświetlić wszystko tak, by było tak niesamowicie wyraźne i odpowiadające klimatowi sceny – czapki z głów. Są tu kadry przywodzące na myśl stare, polskie kino, oraz takie, przypominające zdjęcia z National Geographic. Wszystko wykonane jak najbardziej świadomie.

Paweł Pawlikowski nakręcił ten film z dedykacją dla swoich rodziców. Scenariusz opiera się na ich życiorysie, a Wiktor i Zula reprezentują właśnie tatę i mamę reżysera. Historia przedstawiona w filmie z pewnością nie pokrywa się w 100% z rzeczywistością – źródłem dla Pawlikowskiego były szczątkowe przekazy i zachowane listy. Było tu więc sporo miejsca na dopowiedzenie sobie wielu elementów. Mogło się to więc przerodzić w historię znacznie bardziej spektakularną, ale reżyser wybrał inny kierunek. Historia jego najbliższej rodziny posłużyła tylko i wyłącznie jako pretekst, do pokazania szerszej perspektywy. To udało mu się świetnie.

OCENA: 8/10

/K

Mój pierwszy seans Zimnej wojny został nieprzyjemnie naruszony przez kobietę siedzącą dwa rzędy niżej, która na siedzeniach przed nią położyła swe bose stopy. Okropieństwo. Dlatego też, patrząc na entuzjastyczne oceny ludzi w moim bezpośrednim otoczeniu, liczyłem, że za drugim razem najnowszy obraz Pawlikowskiego spodoba mi się zdecydowanie bardziej. Niestety, rzekłbym nawet, że było gorzej.

Co gorsza, powodem takiego stanu rzeczy nie były ekscesy współoglądających czy krach na giełdzie, a to że Zimna wojna przy ponownym seansie zwyczajnie nie broni się najlepiej. Ale najpierw pochwały. Bezsprzecznie największym atutem filmu jest cała jego warstwa audiowizualna. Niemalże wszystkie kadry Łukasza Żala to czarno-białe dzieła sztuki. Towarzyszą im wspaniałe pieśni zespołu ludowego z prezentowaną w wielu aranżacjach Dwa serduszka, cztery oczy na czele (napisaną przez Tadeusza Sygietyńskiego i Mirę Zimińską – założycieli Mazowsza). Wszystko to zaś zostało złączone ze sobą w montażu Jarosława Kamińskiego, który sprawnie przeplata tendencje nowoczesnego, artystycznego kina europejskiego z elementami filmografii powojennej krajów Europy Wschodniej.

Szkoda tylko, że za tą maestrią artystyczną nie stoi emocjonująca historia. Zimna wojna oferuje jedynie prostą opowieść o miłości w czasach ucisku. Umiejscowienie jej w czasie i przestrzeni takiej a nie innej wcale nie kreuje drugiego, bardziej poetyckiego dna. Pawlikowski już przy Idzie pokazał, że wyraźnie najlepiej radzi sobie w klimatach Polski B, C i D, i zdecydowanie najlepsze minuty filmu przypadają właśnie na te scenerie. Reżyser postanowił jednak w jedynie 88 minut przedstawić 20-letnie perypetie miłosne, rozciągające się na kilka krajów. W wyniku tego część wydarzeń wydaje się bardziej notkami historycznymi niż scenami rozwijającymi fabułę i relacje Wiktora z Zulą. Zimna wojna to obraz zwyczajnie za krótki, przez co dwukrotnie po prostu nie zdążył on wykształcić u mnie jakiejś mocniejszej więzi emocjonalnej z bohaterami. Dopiero pod sam koniec, w ostatniej sekwencji, Pawlikowski zaprzestaje szaleńczego pędu i daje swej ostatniej nucie wybrzmieć w idealnej harmonii z fantastyczną estetyką.

Filmy, których historie charakteryzują się miałkością a ich głównymi walorami są cuda audiowizualne, określa się „wydmuszkami”. Gdybym nazwał tak Zimną Wojnę popełniłbym olbrzymi nietakt, bo mimo wszystko to naprawdę dobre kino. Dlatego też seanse najnowszego filmu Pawła Pawlikowskiego przyrównam do Kinder Niespodzianek z takimi samymi zabawkami w środku. Identyczną, przepyszną powłokę pochłonę zawsze i wszędzie z porównywalną przyjemnością. Jednak ta sama zabawka  w kolejnej odsłonie już nie wzbudza zainteresowania, a w jeszcze następnej prawdopodobnie tylko znudzi.

OCENA: 7/10

/R

Kamil Kucharski i Rafał Skwarek

Udostępnij przez: