Creed – nieśmiertelny duch walki
Przyznaję się bez bicia: moja znajomość serii Rocky kończy się na pierwszej części. Nie jestem też wielkim fanem filmów sportowych i oglądam je raczej sporadycznie. Na Creed wybrałem się więc bez legendy kinowego boksu w sercu i bez szczególnych oczekiwań. I wiecie co? Po seansie momentalnie nabrałem ochoty na nadrobienie zaległości. Emocjonalnie obraz Ryana Cooglera porwał mnie całkowicie. Przepełniający serce podziw i ściskające gardło wzruszenie – już po kilku minutach kibicowałem bohaterom jakbym był jednym z nich.
Tworząc własną legendę
Na początek – nie oszukujmy się. Większość filmów bokserskich jest opartych na wysłużonym schemacie. Od zera do bohatera, desperacka walka z przytłaczającymi przeciwnościami losu, wreszcie upadek i wielkie odkupienie w finale. Creed w dużej mierze powiela te motywy, jednak broni się umiejętnie poprowadzonym wątkiem dramatycznym oraz kilkoma niespodziankami, które trzyma w zanadrzu. Charyzma i oddanie Michaela B. Jordana wcielającego się w tytułowego Adonisa Creeda skutecznie odwracają uwagę od pewnej schematyczności. Młody aktor bardzo wiarygodnie ukazał ciężar bagażu emocjonalnego syna legendarnego Apollo Creeda, największego przeciwnika i zarazem przyjaciela Rocky’iego. Oczywiście, próby wyrwania się z cenia zmarłego ojca widzieliśmy nie raz, ale dzięki niezwykle przekonującemu Jordanowi absolutnie mi to nie przeszkadzało.
Nie da się jednak ukryć, że to Rocky kradnie dużą cześć show. Sylvester Stallone zaskoczył chyba wszystkich. Jego stonowany, pełen szczerości występ to zdecydowanie najlepszy punkt filmu. Widok dawnego czempiona, którego największym przeciwnikiem staje się upływ czasu nie poruszyłby tylko osoby pozbawionej serca. Utrata bliskich, zawodzące ciało i brak celu codziennych zmagań – walka Rocky’iego z przemijaniem wzbudza silniejsze emocje niż jakiekolwiek starcie na ringu. Stallone nie popada jednak w egzaltację, ukazując rzczywistość swojej postaci z przygnębiającą autentycznością. Razem z Michaelem B. Jordanem tworzy wspaniały duet i prezentuje bardzo wiarygodną relację ojciec – syn. Świetnym uzupełnieniem obsady okazuje się także Tessa Thompson. To silna dziewczyna odważnie mierząca się z własnym wrogiem. Szybko staje się kimś więcej niż obowiązkową partnerką protagonisty. Należy tu pochwalić przedstawienie samego wątku romantycznego, który jest pozbawiony pretensjonalności i nadmiernego dramatyzmu.
Creed – Czułe struny duszy
Na wielki aplauz zasługuje również odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową Ludwig Göransson. Zarówno perfekcyjnie dobrane kawałki, jak i świetne autorskie kompozycje bezbłędnie oprawiają film, momentami żyjąc własnym życiem. Subtelne kiedy trzeba, w następnej chwili porywają ładunkiem emocjonalnym i patosem, który nie irytuje, a zagrzewa serce do walki. Równie dobrze wypadają kwestie wizualne. Przygnębiające zdjęcia Filadelfii potęgują ciężar historii, a sceny walk dosłownie zapierają dech w piersiach. Zapomnijcie o nadpobudliwych montażowych bredniach i trwających ułamki sekund pseudoujęciach. Choć nie widziałem zbyt wiele boksu w swoim życiu, to nie było w filmie momentu, który w moich oczach zaburzyłby poczucie prawdziwości zadanych ciosów. Szczególne wrażenie wywarła na mnie pierwsza duża walka Creeda, nakręcona bardziej spektakularnie niż ta finałowa. Początkowo byłem zaskoczony taką decyzją twórców, jednak po krótkiej refleksji chyba zrozumiałem ich intencje. Pierwsza walka była swego rodzaju inicjacją, a cała ta efektowna otoczka bezbłędnie odwzorowała żywiołowe emocje towarzyszące bohaterowi. Finałowy pojedynek to już zupełnie inne wyzwanie – to pełne skupienie być albo nie być, które zasługuje na bardziej surowe przedstawienie.
Mam pewien problem z krytyką Creeda. Poza nudnym i przerysowanym antagonistą nie potrafię postawić mu zdecydowanych zarzutów. Tak, miejscami szablonowość historii jest zbyt oczywista. Duża dawka patosu i ograne przebłyski kluczowych wspomnień bohatera pewnie wywołają krzywy uśmiech na twarzach niektórych. Ale czy to naprawdę sa poważne wady? Wydaje mi się, że to nieodłączne elementy gatunku eksponującego ludzką determinację. Ich akceptacja to chyba niezbędny warunek czerpania przyjemności z kina sportowego. Przecież tych filmów nie ogląda się, by stanąć w szranki z fabularnymi łamigłówkami i zwrotami akcji w stylu wyznania ojcostwa z pewnej popularnej serii. Tu istotni są bohaterowie i emocje, które przeżywamy razem z nimi. Co prowadzi mnie do prostej konkluzji: Creed to film, który gorąco polecam każdemu, kto nie ma awersji do sportowych klisz. To świetna, pełna serca produkcja, która udowadnia, że w dobie masowego recyklingu klasyków jest także miejsce na szczerą pasję i piękny hołd dla legendy.
Mikołaj Lewalski