Polskie kino w roku 2015
Jubileuszowy, czterdziesty festiwal filmowy w Gdyni zakończył się we wrześniu 2015 roku. Pokazano dziesiątki filmów w kilku cyklach. Były to między innymi cztery konkursy, pokazy specjalne, prezentacje starszych dzieł. Można było liczyć na spotkania oraz dyskusje z twórcami i krytykami. Na większości pokazów, od początku do końca imprezy, sale były pełne lub niemal pełne. Dobiegł końca także rok. Zaproponuję kilka subiektywnych wrażeń, związanych nie tyle z chwilą w połowie września, kiedy skończyła się impreza, co ogólnie – z obrazem polskiego kina w całym roku.
Polscy filmowcy po pierwsze mają poczucie humoru. To bardzo poważna konstatacja. Komedie przez ostatnich dwadzieścia lat udawały się lepiej albo gorzej, ale poczucie humoru nie było regułą. W tym roku byłem mile zaskoczony znakomitym humorem obecnym nie tylko w komediach, ale w ogóle w większości obrazów. I były to bardzo różne rodzaje humoru, od wisielczego, przez cyniczny, do satyrycznego. Pojawiał się we właściwych miejscach, był inteligentny, czytelny, specyficzny.
Polscy twórcy coraz chętniej czerpią z kina postmodernistycznego. Rodzima tradycja, jakkolwiek godna chwały i kontynuacji (jako jedna ze ścieżek), przestaje wystarczać. Oburzenie, jakie wywołała Hiszpanka (2014, reż. Łukasz Barczyk), jest świadectwem nieprzygotowania polskiego widza, a być może i krytyki, na to, co gdzie indziej jest już standardem. Świadczą o tym także łatwe do znalezienia komentarze na temat takich obrazów (różnie realizujących tę poetykę), jak What We Do in the Shadows, Rover, Inherent Vice, Kill Me Three Times, Pentameron czy Lost River. Dominuje konsternacja i spory o to, czy dany film jest komedią, dramatem, czy np. thrillerem. Poza konsternacją – także szok związany z barwnością tych produkcji, pewnego rodzaju umownością i nietypowymi emocjami czy tematyką.
Mamy więc wśród najnowszych krajowych produkcji kilka obrazów – jaskółek, które czerpią z ponadgatunkowych zapędów kina współczesnego. Najpełniej realizuje je wspomniana Hiszpanka, ale znajdziemy też ciekawe wątki w Demonie Marcina Wrony (2015). Film, w którym „zabicie Żyda” nie wiąże się ani z holokaustem, ani z „polskim antysemityzmem”, o konotacji rozpiętej między Wyspiańskim, Antonionim, Wellesem i tradycją żydowską (dybuk), zekranizowaną we wzorcowej postaci w filmie pod tym tytułem z 1937 roku. Do Dybuka odwołuje się zresztą Demon bezpośrednio, odwracając kilka wątków. Dzieło moim zdaniem mieści się w konwencjach gatunkowych, ale wprowadza szereg zakłóceń (elementy komedii, dramatu obyczajowego, melodramatu), jest silnie intertekstualne, nie ulega tradycji, ale używa jej w sposób niepodległy na zasadzie montażu skojarzeń. Warto dodać, że inspiracja dramatem Przylgnięcie jest na tyle niezobowiązująca, że pozwala interpretować film inaczej niż spektakl.
Drugą taką próbą są Córki dancingu (2015, reż. Agnieszka Smoczyńska). Warto zwrócić uwagę na niezwykle intensywną kolorystykę zdjęć, chwilami wręcz odrealnioną. Film jest odważny obyczajowo, oscyluje na granicy pornografii, dobrego gustu i niesmaku, bez pruderii błądzi między wszystkimi odcieniami erotyzmu – od naiwnego romansu przez homoseksualizm do zoofilii. Zgodnie z konwencją znajdziemy tu też dużo makabry i brzydoty, jedno i drugie pięknie i barwnie sfotografowane. Osadzenie nostalgicznej fabuły w latach 80. nie przeszkadzało w ozdobieniu filmu wątkami queer i posthumanizmu. Do tego spora dawka perwersyjnego rozkładu. Trudniej niż w Demonie określić tu przynależność gatunkową, chociaż najbliżej chyba do komedii muzycznej i musicalu. Wiele elementów wciąż wyraźnie kuleje (scenariusz, choreografie, muzyka), ale nie można nie odnotować tej, mimo różnych braków, interesującej próby.
Całkowitą porażką wydał mi się natomiast Walser (2015, reż. Zbigniew Libera), który – choć lokuje się także wśród obrazów nawiązujących dialog z eksperymentalną formułą filmu – po prostu nie udał się artystycznie.
Warto dodać tu słowo o znakomitym filmie Grzegorza Królikiewicza Sąsiady (2014/15), utrzymanym w stylistyce „filmu poetyckiego”. Niestety, dzieło ma głównie charakter nienarracyjny, przez co spotyka się z całkowitym niezrozumieniem. Sąsiady były pokazywane w ramach zeszłorocznego festiwalu, jednak oficjalna premiera to rok 2015.
Powiązane z wcześniejszym punktem – odrodzenie dobrego kina gatunkowego. Już zeszłoroczny Fotograf Waldemara Krzystka – choć nie był może filmem wielkim – był jednak bez zarzutu, nie ustępuje regularnym zachodnim produkcjom. To samo można powiedzieć o Służbach specjalnych (2014, reż. Patryk Vega). Zdecydowanie pozytywnie wypada także Jack Strong (2014, Władysław Pasikowski) i Ziarno prawdy (2014, reż. Borys Lankosz). Z filmów, które wydają mi się mniej udane warto jednak wymienić Miasto 44 jako ambitną próbę. Rok 2015 jak na razie nie jest gorszy. Karbala (reż. Krzysztof Łukaszewicz) jest filmem w nurcie combat, który można pokazać wszędzie na świecie. Mamy też niezłą sensację Anatomia zła (reż. Jacek Bromski), następnie obraz czerpiący z różnych źródeł, ale jednak najmocniej z horroru (a jak wiadomo, horror udawał się w Polsce zwykle bardzo słabo) – Demon i produkcję, której najbliżej do thrillera, chociaż jej przynależność także jest niejednoznaczna – W spirali. Znacznie gorzej udały się filmy muzyczne: Córki dancingu (sporo ułomności) i Excentrycy w reżyserii Janusza Majewskiego („polski Whiplash wymieszany z Footloose”, mający czarujące zalety, ale też widoczne niedoskonałości).
Wygląda na to, że polscy filmowcy nadal potrafią robić filmy autorskie, osadzone w naszej powojennej tradycji, ale nauczyli się też, używając prostych i sprawdzonych środków, tworzyć efektowne historie mające po prostu wciągnąć widza.
Jeszcze jeden szczegół, także powiązany z poprzednimi – zamieszanie z konwencjami. Powoli staje się oczywiste, że na przykład nie każdy film, w którym pojawia się statek kosmiczny, to film S-F. Na razie jednak poczucie humoru okazuje się wciąż problemem trudnym do okiełznania. Jeszcze niezupełnie jest jasne, że nie każdy film, w którym są śmieszne momenty, to komedia. Zapewne potrwa jakiś czas, zanim przeminą pomysły, że Demon to „komedia grozy”, bo rzeczywiście chwilami cała sala głośno się śmiała. Ale to nie komedia; podobnie zdziwiony byłem, kiedy na plakacie Pań Dulskich (2015, reż. Filip Bajon) przeczytałem – także – „komedia”. Jest to z pewnością, zgodnie z gatunkiem pierwowzoru, tragifarsa, ale z wyraźnymi elementami dramatu społecznego, co występuje z jeszcze większą siłą niż u Zapolskiej. Ciekawie lokuje się też Body/Ciało (2015, reż. Małgorzata Szumowska), łączący elementy z różnych światów w spójne, homogeniczne widowisko podszyte ezoteryką i dramatem o groteskowej ostatecznie wymowie (kiedy jest już tak źle i dziwnie, że pozostaje tylko się śmiać).
Moim zdaniem, kino gatunkowe utrzyma się, skoro przeżyło falę „nowej przygody” i istnieje dalej, choć w zmodyfikowanej formie. Być może ukształtują się nowe gatunki na kanwie wcześniejszych (podobnie jak było ze wspomnianym kinem „nowej przygody”), gdzie polscy twórcy już w tym momencie na różne sposoby biorą w tym udział (Demon, W spirali, Panie Dulskie). Oprócz tego będzie rozwijał się nurt kina eklektycznego, intertekstualnego, wymykającego się prostym definicjom (symbolem takiego podejścia jest twórczość Petera Greenewaya). Tu polskim przykładem jest Hiszpanka.
Moda na filmy o umieraniu? Jeśli w jednym roku powstają Moje córki, krowy (reż. Kinga Dębska) oraz Żyć nie umierać (reż. Maciej Migas), oba na co najmniej dobrym poziomie, zapowiadające szerszą dyskusję, to wątek staje się naprawdę mocny. Ciekawe, czy to zbieg okoliczności, czy początek jakiegoś zalewu opowieści o pacjentach w stanie terminalnym. Oba wymienione filmy z trudem utrzymują się po właściwej stronie przekazu, unikając banału, patosu i „serialowej” trywialności. Udało się, jest to jednak igranie z ogniem, fabuła prowadzona jest tak, że jeden fałszywy krok może sprowadzić do piekła argentyńskiej telenoweli. Podczas oglądania cały czas utrzymuje się napięcie – uda się, czy się nie uda, będzie katastrofa czy nie będzie. Udało się, katastrofy nie ma, ale trzeci tego rodzaju obraz może skończyć się bardzo źle. Może lepiej nie ryzykować? Zwłaszcza, że jeśli dodać do tego znacznie mniej udany obraz Chemia (2015, reż. Bartosz Prokopowicz), ryzyko okazuje się jak najbardziej realne.
Warto tu wspomnieć o filmie Carte blanche (2015, reż. Jacek Lusiński), także o poważnej chorobie, choć nie śmiertelnej. Film nie zmieścił się do puli konkursowej gdyńskiego festiwalu, co nie powinno odstraszyć widzów – jest naprawdę interesujący, wcale nie wyłącznie dlatego, że scenariusz oparto na faktach. To ciekawa i realistyczna historia.
Kolejna moda: na filmy o filmowcach. Trudno to zjawisko zinterpretować. Nie wydaje się, żeby jego podłożem był brak kontaktu z innym światem niż środowisko filmowe (a co za tym idzie – brak innych tematów). Ale nie wiemy tego na pewno. Być może jest to objaw hermetyzacji i tworzenia jakiegoś zamkniętego obiegu, odciętego od reszty świata. Trend jest jednak zastanawiający. Bohaterowie filmu W spirali (reż. Konrad Aksinowicz) są z branży filmowej. Bohaterka w Moich córkach, krowach gra w telenowelach. Najmłodsza Dulska w Paniach Dulskich realizuje filmy. Dwójka bohaterów z 11 minut (reż. Jerzy Skolimowski) także jest z branży. Dodajmy do tego Bartosza Kolano w Żyć nie umierać z pokrewnego medium – prowadzi telewizyjne show. Przypomina to trochę modę panującą w powieściach kryminalnych, gdzie głównym bohaterem nierzadko jest pisarz powieści kryminalnych zaskakiwany w życiu przez własną fikcję literacką. Tu także łatwo o banał i przede wszystkim o oderwanie od życia. Jeśli ten trend się utrzyma, warto będzie mu się przyjrzeć analitycznie.
Aktorstwo w większości znanych mi polskich filmów z 2015 roku jest co najmniej poprawne, często znacznie lepsze niż poprawne. Kilka wyjątków (obie postacie w Nocy Walpurgi, Katarzyna Figura w Paniach Dulskich, kilka postaci w Exscentrykach) nie zmienia obrazu całości. Nawet w słabszych filmach, jak Córki dancingu aktorstwo jest bardzo dobre, tylko scenariusz kuleje. Najbardziej zapadły mi w pamięć kreacje w Demonie, Żyć nie umierać, W spirali, Obcym niebie (reż. Dariusz Gajewski) oraz Moich córkach, krowach.
Udźwiękowienie, na które od lat narzekają widzowie znacznie się poprawiło. W większości filmów nie miałem problemu ze zrozumieniem, co mówią aktorzy, a od wielu lat regułą było coś przeciwnego.
Tematyka żydowska. Wątek, który pojawia się najpierw W spirali, chociaż, jak twierdzą twórcy – to niezamierzone. Cóż z tego, skoro pojawia wyraźne i aż się prosi o interpretację historyczno-kulturową. Wątek żydowski, już całkowicie świadomie wprowadzony znajdziemy też w Demonie, ale, co ciekawe, bez kontekstu Shoah. Wersja maksymalna to Noc Walpurgi (2015, reż. Marcin Bortkiewicz), gdzie sprawy Żydów, Niemców i Polaków wykładane są explicite i okraszone wulgarną erotyką połączoną z rozliczeniami historycznymi. Pozostaje mieć nadzieję, że nie jest to próba podłączenia się pod koniunkturę Idy; wymienione filmy nie są zresztą złe, ale żaden nie ma takiego ładunku artystycznego co zeszłoroczny zdobywca statuetki Oscara. Najciekawiej sprawa wydaje mi się rozegrana tam, gdzie w ogóle miało „nie być sprawy”, czyli w filmie W spirali.
A może to PISF preferuje dotacje na takie scenariusze? Nie wiadomo, ale odczuwam przesyt, już Ziarno prawdy niewiele wnosiło do tematu.
Wielojęzyczność. Polskie filmy stają się międzynarodowe w warstwie językowej. Bohaterowie mówią, zależnie od okoliczności, w kilku różnych językach. Za każdym razem jest to w jakiś sposób eksponowane, w mniejszym lub większym stopniu służy rozwojowi fabuły. Mamy więc taki chwyt W spirali, w Karbali, w Excentrykach, w Demonie, w Obcym niebie. Bez wątpienia dodaje to realizmu, świat już od dość dawna staje się wielojęzyczny, czas chyba już, żeby i film się taki stał.
Wszystko to wzięte razem oznacza po pierwsze, że warto iść do kina na polski film, zwłaszcza, że mnożą się promocje cenowe. Rok 2015 prawdopodobnie nie zaowocuje dziełem na miarę Idy, Papuszy, czy Bogów, ale nie jest to bynajmniej zapaść. Przeciwnie, poziom większości produkcji jest równy i wysoki. Panuje wielka różnorodność stylów i tematyki. Większość polskich filmów (a nie jak jeszcze niedawno – mniejszość) gwarantuje dobrze spędzony czas i punkt wyjścia do sensownej rozmowy. Zwłaszcza warto odnotowywać reżyserów tuż po debiucie, wnoszących ciekawe spojrzenie.
Sławomir Płatek