Ekranizacje gier komputerowych – zostań na chwilę i posłuchaj
Rok 2016 jest niezwykle obfity w wysokobudżetowe ekranizacje gier. Premiery miały już takie filmy jak Ratchet i Clank, Angry Birds, czy Warcraft: Początek, a w grudniu światową premierę ma mieć kinowa adaptacja serii Assassin’s Creed. Wydawałoby się, że jest to doskonała wiadomość dla wszystkich fanów wirtualnych historii. Jednak kiedy spojrzymy w przeszłość i prześledzimy powstałe do tej pory ekranizacje, to jedynym zdaniem, które przyjdzie nam do głowy będzie: „gorzej już być nie może”.
„All your base are belong to us”
Cytat ten pochodzi z japońskiej gry Zero Wing. Jest on wynikiem tragicznej pracy tłumaczy, którzy okazali się niewłaściwymi ludźmi do powierzonego im zadania. Podobnie sprawa ma się z większością reżyserów i scenarzystów adaptacji gier.
Chorobą, na którą cierpią niemal wszystkie ekranizacje gier, jest nieznajomość tekstu źródłowego. Oglądając filmy takie jak Max Payne, Street Fighter, czy Super Mario Bros., można odnieść wrażenie, że twórcy nie grali w pierwowzór. Ba, można śmiało stwierdzić, że nigdy nie widzieli żadnej gry na oczy. Symptomami tej zabójczej dla adaptacji choroby są zazwyczaj: niezwiązana z oryginałem fabuła lub całkowity brak klimatu gry. Najczęściej niestety objawy te występują w parze. Jak inaczej można wytłumaczyć to, co na ekranach kinowych stało się z serią Hitman. Losy wypranego z uczuć płatnego zabójcy, który działa cicho i niepostrzeżenie przemieniono w tani akcyjniak z wątkiem „nie-do-końca romantycznym” i fabułą całkowicie oderwaną od gry. To było podejście z 2007 roku. W 2015 obiecano zmianę i większe przywiązanie do korzeni. Ostatecznie otrzymaliśmy Hitman: Agent 47 – wątpliwej jakości produkt, któremu przez nagromadzenie wybuchów i absurdów bliżej jest do 30 tonowego czołgu z nogami, niż subtelnego cichego kilera.
Nieudanych filmów „growych” jest bardzo dużo i nie widzę sensu, abym się nad nimi rozwodził. Wszystkie cierpią na tę samą chorobę. Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy nie tworzą tych „dzieł” z premedytacją. Po prostu nie czują konwencji, nie rozumieją odbiorców, albo zwyczajnie nie przykładają się do swojej pracy. W świecie kinematografii istnieje jednak jeden człowiek, który swoim „dorobkiem” zdołał zaskarbić sobie rzeszę antyfanów, a przez fanów gier okrzyknięty został „najgorszym reżyserem w historii”. A imię jego to Uwe Boll.
“Finish him”
Zapewne z takim okrzykiem na ustach niejeden gracz zrobiłby niemieckiemu reżyserowi to, co Sub-Zero swoim wrogom w pierwszej odsłonie Mortal Kombat (polecam sprawdzić). Jednak zostawmy tę bijatykę i zajmijmy się twórczością człowieka, któremu postanowiłem poświęcić oddzielną kategorię słabych filmów.
Spójrzmy na filmografię Uwe Bolla: House of Dead, Alone in the Dark, In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale, BloodRayne, Far Cry. Wszystkie te tytuły są, podobno, ekranizacjami gier. Niektóre z tych perełek doczekały się nawet kontynuacji. Nie zachęcam nikogo do oglądania tych pozycji, niech za ich jakość przemówią oceny recenzentów – zawrotne 4/100 dla BloodRayne – oraz nienawiść milionów graczy. Każda z tych pozycji jest zła na wszystkich poziomach. Od scenariusza, przez scenografię i reżyserię, na postprodukcji kończąc. Dialogi są idiotyczne, gra aktorska niesamowicie drętwa, a efekty specjalne… powiedzmy, że nasz Wiedźmin i jego gumowy smok nie muszą się wstydzić.
Zagadkowa jest dla mnie sprawa aktorów, którzy przewijają się przez gnioty niemieckiego reżysera. Jason Statham, po popularnym Transporter 2 i lubianej przez wielu Adrenalinie, nagle pojawił się w […] Dungeon Siege Tale. W BloodRayne wystąpił m.in. Ben Kingsley, a główną rolę w Alone in the Dark otrzymał Christian Slater – ten sam, który w tym roku zgarnął Złoty Glob za rolę w serialu Mr. Robot. Wniosek nasuwa się sam, Uwe Boll ma niesamowitą zdolność do wyciągania z aktorów tego, co najgorsze i zmieniania każdej historii w istny dramat. Jest przeciwieństwem Midasa, wszystko co dotknie zamienia się w…
Ekranizacje gier komputerowych – “przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”
Wystarczy już tego narzekania. Jak już wspomniałem, większość adaptacji gier jest nieudana, a to oznacza, że istnieje kilka, które nie są tragiczne. Aż tak. Jedną z pierwszych, najważniejszych i do dziś najlepszych ekranizacji jest Mortal Kombat z 1995 roku. Choć może trudno w to uwierzyć, ten film naprawdę działa. Wszystkie braki budżetowe i techniczne nadrabiane są klimatem żywcem wyciągniętym z ekranów automatów, muzyką, która dziś dorobiła się statusu kultowej i choreografią walk. Do tego Nieśmiertelny Christopher Lambert w roli gromowładnego boga.
Do tej niewątpliwie legendarnej już bijatyki dodać można jeszcze kilka tytułów. Lara Croft: Tomb Raider z Angeliną Jolie, Prince of Persia: The Sands of Time z Jake’iem Gyllenhaalem, czy pierwsze dwie części Resident Evil z Millą Jovovich – to ekranizacje, które nie przyprawiają o ból głowy. W niektórych przypadkach pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że nie są złe. No właśnie – „nie są złe”. O żadnym z tych filmów nie powiedziałbym, że jest dobry, bo w każdym z nich czegoś brakuje. Pomysłu, precyzyjnej fabuły lub też tej iskry, która trzymała mnie przed monitorem przez godziny.
Wszystkim grom, które mają zostać zekranizowane życzę dobrej drużyny. Takiej, która rozumie temat jak gracz, nie zwykły kinoman. Która przyłoży się do scenariusza. Która pozna tytuł zanim zacznie go przenosić na ekrany kinowe. A sobie i wszystkim graczom życzę coraz lepszych adaptacji i zakazu kręcenia filmów dla Uwe Bolla. Choć to pierwsze na początek wystarczy.
Piotr Gierzyński