Gary Cooper | Wirgińczyk – o rycerzu, który zaczął mówić mając 28 lat
Dźwięk w kinie był doświadczeniem potwornym. Okazał się kataklizmem nie tylko dla wielu kiniarzy, niedysponujących środkami i wyposażeniem, okazał się też zagładą dla wielu aktorów niedysponujących właściwym głosem i warsztatem. Dotąd wyrażali swoje postacie przez nadekspresyjne gesty i wytrzeszczanie oczu. Teraz należało poskromić ten operowy rozmach i odezwać się tonem miłym dla ucha. Byli też tacy, którzy wytrzymali tę zmianę. Trudno o lepszy przykład niż Gary Cooper.
Aktor zaczynał w filmach niemych. Był zaangażowany na planie i miał filmową urodę. Brał udział w epickim obrazie Wings (pierwszy Oskar dla filmu), zagrał ponadto role w czternastu innych niemych produkcjach – zawsze z dobrym skutkiem. Były to niemal wyłącznie westerny, filmy wojenne i melodramaty. W tym momencie 28-letni aktor dostaje angaż do ekranizacji Wirgińczyka. Dźwiękowej ekranizacji.
Co to w ogóle jest ten Wirgińczyk? Tu warto przypomnieć, że western jest gatunkiem po pierwsze literackim, a dopiero po drugie – filmowym. Bogactwo literatury poświęconej zdobywaniu Zachodu jest przytłaczające. Poświęcali temu czas pisarze wybitni – żeby wymienić choćby takie nazwiska jak James Fenimore Cooper, François-René Chateaubriand, Mark Twain i James Oliver Curwood. I jest to wielka literatura, bynajmniej nie tanie romanse z rewolwerami w tle. A jeśli policzyć spisane legendy indiańskie? I jeśli wreszcie policzyć owe tanie romanse z rewolwerami w tle? Wracamy jednak (okrężną drogą) do Gary’ego Coopera.
Wirgińczyk jest powieścią autorstwa Owena Wistena. Nie był to pisarz wybitny, choć w omawianej książce pojawia się szereg nawiązań do wielkiej europejskiej literatury (ach ten amerykański kompleks Europy, słusznie zestawiany z rzymskim kompleksem Grecji). Książka jest po prostu kulejąca, nie najlepiej skonstruowana, pisana nazbyt egzaltowanym stylem, ogólnie – dość byle jaka literacko. Ma jednak pewne zalety. Po pierwsze stała się bestsellerem. Po drugie – właśnie Wirgińczyk wprowadził pewien sposób myślenia o westernie. Ten moment (rok wydania 1902) to pierwsza okazja, przy której kolonizowanie Ameryki potraktowano jako epopeję.
Przyjmuje się zwykle, że to Andre Bazin powiedział o westernie, że jest ostatnim (jak dotąd) eposem. Bardzo sensownie na polskim gruncie rozwijał te tezy Aleksander Jackiewicz. Tak naprawdę jednak sprawa jest znana dawniej. Co jednak dziwne – o ile w literaturze western był epicki dość regularnie, o tyle w filmie dominowały tanie atrakcje uprawiane przez Toma Mixa. Dojrzałość gatunku w osobliwy sposób zbiegła się z wprowadzeniem udźwiękowienia. I chociaż przed ekranizacją Wirgińczyka pojawiło się około pięciu dźwiękowych westernów (zaledwie!), to kanon zaczyna się właśnie od tego obrazu. Owym „ostatnim eposem” zachodniej cywilizacji nie jest western jako gatunek literacki, tylko western jako film.
Na czym polega wyjątkowość tej opowieści? Tytułowy bohater co prawda jest chłopem, zajmuje się opieką nad stadem krów, ale kilkukrotnie powraca wątek jego udziału w amerykańskiej wojnie secesyjnej. Jest więc także żołnierzem, a udział w wojnie nobilituje. Dokładniej – prowadzi do szlachectwa. W tradycji feudalnej, choć niedokładnie zacytowanej, Wirgińczyk jest średniego stanu rycerzem, zależnym od swojego seniora, ale wolnym. Jego cechy to szczerość, prawdomówność, lojalność, ważne jednak też jest przywiązanie do kultury, piśmienność, w końcu – sprawność fizyczna i uroda. Przez całą niemal historię trzyma się swojej „miłości dwornej”, jednak spełnia ją dopiero, kiedy po campbellowsku „ginie i zmartwychwstaje”, a więc w jakimś innym, lepszym świecie. Kowboj-rycerz ujawnił się na wielką skalę dopiero u Wistena i pozostał takim do dziś – pomimo upadku westernu klasycznego. Trudno bowiem o komercyjny film, który nie jest w jakiś sposób kalką tego stereotypu. Każdy „szybki i wściekły” jest po trochu kowbojem-rycerzem. Jeśli ktoś się zastanawia od kiedy się tak dzieje, odpowiedź brzmi: od Wirgińczyka, 1929.
Książka doczekała się jednej niemej (dość byle jakiej) ekranizacji. Na starcie kina dźwiękowego Gary Cooper dostał w swoje ręce zadanie, którego wagi nikt wówczas się nie spodziewał. Jego rola otwierała epokę westernu klasycznego (a jak twierdzą niektórzy – inna jego rola, dwadzieścia lat później, zamykała ją). I przede wszystkim – miał mówić. On, wciąż jeszcze mało znany aktor, wchodzący w postać idola literackiego, musiał swoim głosem zaryzykować zmierzenie się z postacią mityczną.
Cooper pochodził z angielskiej rodziny osiadłej w stanie Montana (północny zachód USA, jedne z najpóźniej skolonizowanych terenów, odludne i silnie bronione przez Indian). Urodził się w roku 1901 i był to wciąż czas prawdziwego Dzikiego Zachodu, co prawda na dobiegu. Jego postać filmowa pochodziła natomiast z Wirginii (wschód USA, skolonizowane w XVI w.). Wedle powieści Wistena główny bohater mówił tak jak wszyscy kowboje, ale kiedy chciał powiedzieć coś dobitniej – nabierał akcentu przywiezionego ze wschodu. I wtedy było wiadomo, że albo jesteś gotów na walkę, albo odpuść. Ten akcent jest jednym z podstawowych budulców dramaturgii powieści. Nie jest trudno zrozumieć jakie to było wyzwanie w momencie narodzin filmu dźwiękowego. Musiał mu sprostać aktor, który nigdy dotąd nie powiedział na ekranie ani słowa. Ćwiczył więc Cooper i ćwiczył na tyle dobrze, że jego fraza „If you wanna call me that, smile” weszła do historii kina. Nie było lepszego sposobu, żeby znaleźć się, zaistnieć i pozostać w kinie dźwiękowym. I Cooper potwierdził to wieloma doskonałymi rolami. Paradoksalnie – stał się znany z oszczędnej, czasem wręcz ascetycznej gry, minimalizmu w dialogach, szlachetnej powściągliwości. I nikt więcej nigdy nie zapytał go o akcent.
W Wirgińczyku (niestety, nie ma polskiej wersji językowej, pozostaje oglądanie oryginału z nie zawsze wyraźnymi dialogami) łatwo dopatrzyć się śladów manier niemego aktorstwa. Każda z postaci od czasu do czasu wygląda jak doktor Caligari z rozwianą grzywą i wytrzeszczem. Mało tego, fabuła niezupełnie przystaje do pierwowzoru. Nie zmienia to faktu, że pierwszy wielki western skanonizował gatunek. I że kolejny obraz który miał tak duże znaczenie powstał dopiero dziesięć lat później (chodzi oczywiście o Dyliżans).
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół. Podkreśla się znaczenie białego stroju protagonisty w filmie Jeździec znikąd (1953, tytuł oryginalny Shane). Jego przeciwnik ubiera się na czarno. Ma to bardzo proste symboliczne znaczenie. Shane jednak nie wprowadził tego kodu, wręcz przeciwnie – domknął go po wielu latach używania. Na biało ubierał się już Tom Mix, a szczytem czarno-białej etyki westernowej był właśnie Wirgińczyk.
Ale zaraz, zaraz. Napisałem artykuł, którego głównym bohaterem jest Gary Cooper, a nie użyłem ani raz tytułu „W samo południe”? Niemożliwe. Cóż, stało się. Na temat W samo południe napisano wiele, ale swoje pięć groszy dorzucę za jakiś czas, może nawet w dwóch tekstach.
Sławomir Płatek