Gracz niepoprawny, choć sprawny (Player One – recenzja)
Pisałem niedawno o nowym Pacific Rim, jak oszałamiające efekty specjalne zawiera. Odszczekuję. Po obejrzeniu Player One nie mam wątpliwości, że minie wiele czasu, zanim ktoś przeskoczy ten poziom. Budżet, doświadczenie i talent. Wizualnie dostajemy coś potwornie pięknego, chociaż… miewałem niedosyt w momentach fabuły osadzonej w „realu”. Rozmach nagle spadał do poziomu jakichś artystowskich kameralnych produkcji, szczególnie właśnie na tle fragmentów CGI.
Jest to oczywiście hołd dla gier komputerowych i mamy tu jawne zaburzenie osi czasu – nikt z „grających w gry” w latach 30. XXI w. nie będzie używał prymitywnych urządzeń sprzed pięćdziesięciu lat. To Spielberg ma do nich sentyment i zaburza wiele (nie tylko oś czasu, ale i realia rzeczywistości wirtualnej), po to żeby oddać pokłon swoim czasom, a może nawet odnaleźć „dziecko w sobie”, choć przecież był wtedy już dorosły.
Muzeum lat 80.
Spielbierg jest tu do cna autoironiczny, ale nie jest to ironia prześmiewcza, tylko po prostu sentymentalna. Już plakat lokuje estetykę w latach 80., to jednak dopiero (zachęcający) wstęp do wodospadów cytatów. Witamy się z bohaterem, który wygląda jak główna postać z Footloose. Oczywiście, podążając za jego wizerunkiem obserwujemy, jak tanecznym krokiem rozwala rzeczywistość. To jednak dopiero dobry początek, bo zostajemy zasypani nieprawdopodobnie wypiętrzoną górą cytatów, odwołań i skojarzeń. Co prawda znajdujemy szereg odwołań do lat 70. (tu i ówdzie obecne afro, parę innych odniesień i Bee Gees), pojawiają się także cytaty z późniejszych obrazów, jak Władca pierścieni czy Avatar, To tylko otoczka, bo fabuła i zestaw kodów kumuluje lata 80.
Rdzeń historii jest raczej prosty i Spielberg zrobił to z klasą, o której mogliby pomarzyć twórcy Pixeli. Składa się na to po pierwsze ścieżka dźwiękowa. Przemyślana do cna, a nawet do przesady. Obecność muzyki nie ogranicza się do dźwięku. W jednym z dialogów pojawiają się dwa tytuły – Take on me oraz Video killed the Radio Star. Nie słyszymy ich ani przez chwilę, ale są „kodem”. I mają znaczenie dla rozumienia fabuły, a ktoś, kto nie wychował się na tych hitach (jeden z nich jest kompletnie zapomniany), nie wyłapie aluzji.
Można oczywiście powiedzieć, że jest to historia o chłopcu i jego przyjaciołach grających w grę. Ale z pewnością nie tylko. Począwszy od fryzur, poprzez nawiązania w dialogach, stroje, skończywszy na motywach zaczerpniętych z anime, jest to film o latach 80. i trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to cokolwiek innego niż rozliczenie Spielbierga z jego własną przeszłością. Co więcej – że jest on obiema postaciami tworzącymi grę, w którą gra świat. Że rozlicza się ze swoim własnym rozszczepieniem, niekonsekwencją i zagubieniem w świecie, który sam wytworzył. Bo wytworzył świat wirtualny, nawet, gdyby nie grała w niego gra.
Narracja jest przeglądem obrazu świata sprzed czterdziestu lat. Zalew rekwizytów i tekstów kultury, strojów i charakteryzacji, dialogów, istne muzeum. I właśnie jako zwiedzanie muzeum możemy także to potraktować, nawet fabuła jest też zestawem eksponatów, a nie tylko akcją.
Player One nie jest o przyszłości
Jednym z ważniejszych wątków jest też pogranicze życia realnego i wirtualnego. Od czasu Tronu, czyli od roku 1982, to pogranicze powraca co jakiś czas w tematyce (choćby Matrix). Bywa traktowane bardziej lub mniej filozoficznie, Spielberg pokazał jednak jak daleko sprawy zaszły już teraz. Technologia co prawda jeszcze nie umożliwia aż takiej zaawansowanej zabawy, ale VR przecież już istnieje, a co ważniejsze – istnieje skłonność do zacierania różnic między oboma światami. Polega ona nie tylko na kupowaniu elementów cyfrowego świata gier za prawdziwe pieniądze, ale i na tym, że rzeczywistość wirtualna powoli zaczyna być traktowana jedynie jako rozszerzenie tej prawdziwej, co u Spielberga widać dość wyraźnie.
Kłopot zaczyna się chwilę później. Po pierwsze – zalewa nas taka ilość aluzji, że zamiast śledzić fabułę, mnożą się pytania: skąd ja to pamiętam? Do czego to jest nawiązanie? Z czym to się łączy? Nie da się nadążyć, scenarzysta pracuje powoli, widz ma tylko ułamki sekund na powiązania. Oczywiście, doświadczony badacz pop-kultury wyłapie wiele aluzji, ale i tak się pogubi.
Do przesady
Po drugie: ten przecudny flow, mający za cel kult pop-kultury (wprost wypowiedziany), w pewnym momencie kończy się i przechodzi w onanizm Spielberga, który multiplikuje strzelaniny w stylu „kocham siebie i zrobię film nawiązujący do mnie”. Cała ta gra z toposami, tak ślicznie poprowadzona np. w Turbo Kid czy w Jeeg Robot, tutaj wypadła ostentacyjnie i efekciarsko. Mniej więcej około połowy filmu zaczyna się zwykła nawalanka, której jedynym sensem jest fakt istnienia innych nawalanek w kanonie kina rozrywkowego. Żadne to nawiązanie do pop-kultury, jedynie nawiązanie do nieśmiertelnej masowej przemocy. To już Tarantino radzi sobie z tym lepiej, chociaż z tym nie jest łatwo sobie poradzić.
W moim osobistym przekonaniu najlepszym filmem Spielberga jest A.I., bynajmniej nie Szeregowiec Ryan, a tym bardziej nie przereklamowany (i recenzowany na tym portalu) Most szpiegów. Liczyłem na Player One, nie tylko ze względu na osobiste sentymenty do lat 80., ale i z powodu podobieństw w idei właśnie do A.I. To jednak nie ten poziom, chwile zachwytu znikają w zalewie chwil rozczarowania okropnościami w stylu przeładowanego kina akcji. Do tego ilość kodów do rozszyfrowania przekracza sens percepcji kina, staje się materiałem badawczym, a nie rozrywką dla inteligentnego widza. Nie chcę tak.
Może jednak przekroczyliśmy granice postmodernizmu. Może Spielberg minutę temu stał się passe.
Sławomir Płatek