Krzysiu, gdzie jesteś? [Recenzje Magii Kina]
Krzysiu, gdzie jesteś? (2018), reż. Marc Forster
Gdy miałem cztery lata, wylądowałem na tydzień w szpitalu z podejrzeniem zapalenia opon mózgowych. Nadal pamiętam, jak każdego dnia mama czytała mi kolejne historie z dwujęzycznego wydania Kubusia Puchatka. Moja ulubiona kaseta w dzieciństwie zawierała Niezwykłą Przygodę Kubusia Puchatka, a obecna w niej piosenka Gdzie jesteś, ach gdzie jest chyba najbardziej wzruszającą, jaką kiedykolwiek usłyszałem w filmie animowanym. Odcinka Znaleziątko z Nowych przygód Kubusia Puchatka nie mogę nawet słyszeć, a co dopiero oglądać, bo zaraz płaczę. Nie było takiej opcji, żebym Krzysiu, gdzie jesteś? nie odbierał personalnie.
Warunki, w których przyszło mi doświadczać seansu, tylko wzmocniły jego osobisty charakter. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na sali kinowej całkowicie sam. Ale dość o mnie. Od czasu ostatniej wspólnej przygody chłopca i misia w życiu Krzysia stało się sporo – trafił do szkoły z internatem, gdzie wypleniono z niego wyobraźnię i kreatywność; zmarł mu ojciec; ożenił się; spłodził dziecko; trafił na wojnę, z której wrócił ranny; stał się głową rodziny z nudną pracą biurkową przy nadzorze efektywności firmy produkującej walizki. Nie brzmi najlepiej, co nie?
Twórcy wiedzą, kto jest głównym targetem ich produkcji i wykorzystują to w niestety dosyć perfidny sposób. To nie jest film, na który warto zabrać młodszą siostrzyczkę, żeby poznała najukochańszego misia o bardzo małym rozumku. To film dla tych, którzy na Kubusiu się wychowali. Jego zadaniem jest zrobić widzowi jak największą przykrość, żeby potem powolutku, pomalutku odbudowywać jego wiarę w dziecięce wartości i sprawić, że wyjdzie z kina pełen uśmiechu. Udaje mu się to całkiem nieźle, ale gołym okiem widać bezczelną manipulację widzem. Ciężko, żeby nie robiło się boleśnie, gdy dorosły Krzyś raz po raz ignoruje, lekceważy i ochrzania zagubioną przytulankę z dzieciństwa.
Krzysiu… stara się uczynić uniwersum Puchatka bardziej dojrzałym i staje przez to w rozkroku pomiędzy filmem teoretycznie „dziecięcym” i „dorosłym”. Ma to przy tym swoje dobre i złe strony. Najbardziej intrygującymi momentami filmu były te najbardziej do niego niepasujące. Chwilowa przebitka na potyczkę zbrojną i segment, w którym Krzysztof w niemalże narkotycznym transie błądzi po pełnym mgły lesie po czym topi się w pułapce na hefalumpa sugerują, że produkcja Forstera mogłaby z dozą fantazji i inwencji stać się intrygującym thrillem psychologicznym. Konsekwencją tego jest jednak to, że mimo iż ta dziecięca warstwa filmu rzeczywiście pełna jest beztroski, naiwności i uroku zgrai mieszkańców Stumilowego Lasu, to nie może ona w pełni wybrzmieć. Zaznaczam tu jednak, że absolutnie nie jest to film mroczny, czy depresyjny. Absolutnie nie. To nadal zalana miodem historyjka, tylko że umiejscowiona w zdecydowanie doroślejszej przestrzeni.
Przestrzeń ta zaś jest sportretowana fantastycznie. Krzysiu… jest filmem po prostu pięknym. Jego zdjęcia potrafią odmalować brytyjskie pejzaże w takich barwach, aby wydawały się one przynależne bardziej do fantazji niż świata realnego. Jest to głównie zasługa osób odpowiedzialnych za oświetlenie. Nie przypominam sobie w ostatnich czasach filmu, w którym źródła światła tak pięknie ubarwiałyby w teorii bardzo zwyczajne sceny. Sączące się przez okna biura pomarańcze nocnych lamp, przebijające się przez korony drzew i zmiękczone przez przydymione szyby promienie i blaski Słońca. Wszystko piękne.
Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o warstwie audio. Dubbing w polskiej wersji językowej stoi na bardzo miernym poziomie. Głosy Kubusia i jego przyjaciół brzmią jeszcze w porządku, choć zmiana niektórych aktorów wywołuje zgrzytanie zębami (w szczególności zastąpienie Ryszarda Nawrockiego Stefanem Knothe w roli Królika). Problem pojawia się, gdy usta otwierają postacie ludzkie. Ich kwestie są niezwykle sterylne. Dialogi wydają się być kompletnie odseparowane od reszty dźwięków, tworząc wyraźny dysonans. Nawet tak wspaniały aktor jak Tomasz Kot, dubbingujący Ewana McGregora nie był w stanie uratować, takiej miernoty technicznej. To, że oryginalne melodie sprzed lat zostały przearanżowane w sposób dla nich szkodliwy, to już tylko przykry dodatek.
Nie pozwolę jednak by te łyżki dziegciu zepsuły mi becz… słoiczek miodu. Na Krzysiu… śmiałem się, roniłem łzy i śpiewałem (//Skacze bryka i wiruje, braknie mu aż tchu…//). To porządne kino, tylko w swych eksperymentach z nastrojem troszkę zagubione. Kubuś na zawsze pozostanie moim ukochanym misiem, ale w przestrzeni adaptacji z rodzaju live action rządzi teraz pewien fan pomarańczowej marmoladki…
OCENA: 6/10
/R
Rafał Skwarek