Mission: Impossible – Fallout [Recenzja]

Rzadko zdarza się by szósta część jakiejś serii filmowej trzymała równy poziom swoich poprzedniczek. Ba, rzadko zdarza się by jakaś franczyza filmowa okazała się na tyle dobra, by w ogóle doprowadzić do realizacji aż tylu odsłon. Jak wygląda więc sprawa z szóstą już częścią Mission: Impossible z podtytułem Fallout?

Po raz pierwszy w historii serii, film bezpośrednio kontynuuje wątki z poprzedniej części. Organizacja „Syndykatu” tropiona przez Ethana Hunta w Rogue Nation przeobraziła się w coś jeszcze groźniejszego. Terroryści starają się odbić z rąk brytyjskiego wywiadu ich byłego przywódcę, Solomona Lane’a, i zaprowadzić pokój na świecie. Ich motto brzmi „im większe cierpienie, tym trwalszy pokój”, więc do osiągnięcia swojego celu pragną wykorzystać broń nuklearną. By powstrzymać resztki „Syndykatu” CIA przydziela drużynie IMF swojego agenta, Walkera (Henry Cavill). Ten zdaje się nie darzyć Hunta specjalnym zaufaniem i wraz z CIA podejrzewa go o zdradę stanu. Hunt musi więc nie tylko walczyć z terrorystami, ale i bronić swoje imię przed współpracownikami.

Ciężko jest dużo napisać na temat nowej odsłony Mission: Impossible bez zdradzania szczegółów fabuły. Spowodowane jest to częstymi zwrotami akcji, ciekawymi, niejednoznacznymi postaciami i zawiłą szpiegowską intrygą. Tak jak druga i trzecia część kierowały się bardziej w stronę kina akcji, Fallout wzorem Rogue Nation i pierwszej części (reż. Brian de Palma) idzie w stronę kina szpiegowskiego. co nie oznacza jednak, że scen akcji zabraknie.

Jest to pierwsza sytuacja, w której za realizację Mission: Impossible nie jest odpowiedzialna nowa osoba. Christopher McQuarrie wyreżyserował również poprzednią część, Rogue Nation, z którą Fallout ma najwięcej wspólnego pod względem fabuły. Klimatycznie jednak szósta część nie stanowi kalki swojej poprzedniczki, a wręcz może niekiedy sprawiać wrażenie, jakby była nadal realizowana przez nowego reżysera. Ton filmu jest nieco poważniejszy, historia mroczniejsza, a Ethan Hunt znalazł się w sytuacji trudniejszej niż kiedykolwiek. Mimo, że nadal znajdzie się dużo humoru sytuacyjnego (głównie za sprawą fenomenalnego jak zwykle Simona Pegga), to film wydaje się najbardziej dojrzałą odsłoną Mission: Impossible.

Co wąs, to wąs

Być może jest to spowodowane wiekiem Toma Cruise’a. 56-letni Ethan Hunt wydaje się momentami nie być już tak silny jak przedtem, co szczególnie widać, gdy zostaje skontrastowany z agentem Walkerem z CIA. Ten jest dużo młodszy, a przez to też bardziej witalny i nieokrzesany. Henry Cavill jeszcze nigdy nie był tak przekonywujący w swojej roli. Przed premierą dużo mówiło się o tym, że w trakcie zdjęć został on zaproszony na dokrętki do Ligi Sprawiedliwości i poproszony o zgolenie wąsa, nierozerwalnie związanego z jego postacią z Mission: Impossible. Ze względu na wiążący go kontrakt z filmem McQuarrie’ego nie mógł tego zrobić, przez co DC musiało za pomocą CGI usuwać klatka po klatce jego zarost. W końcu nie wypada, by Superman ratował świat aż tak nieogolony. Ten kuriozalny zabieg kosztował DC sporo czasu i pieniędzy, ale patrząc na jakość Mission: Impossible – Fallout, można zrozumieć tak silną determinację ze strony Cavilla. Jego postać stanowi znakomity powiew świeżości w serii, a sławny wąs tylko dodaje jej charakteru.

W wywiadach Tom Cruise i Christopher McQuarrie mówili, że najważniejsze są dla nich postaci. Oprócz wspomnianego agenta Walkera, również bohaterowie znani z poprzednich części zostali w ciekawy sposób rozwinięci. Ethan Hunt zyskał sporo głębii, przez oscylowanie wokół nieustannych dylematów moralnych. Luther Stickell (Ving Rhames) dostał bardzo sentymentalną, niemalże wzruszającą scenę, w której opisuje swoją relację z Huntem. Pojawia się znowu Ilsa Faust (Rebecca Ferguson), której niejednoznaczność działań została w sprawny sposób ponownie wpleciona w historię. Nawet Solomon Lane, główny antagonista poprzedniej części, przeszedł sporą metamorfozę, jawiąc się jako jeszcze bardziej demoniczny i szaleńczy przywódca „Syndykatu”.

Stary, ale jary

Podkreśliłem, że Tom Cruise tylko momentami wydaje się za stary, ponieważ w filmie nadal wykonuje zadziwiająco niebezpieczne popisy kaskaderskie. W filmie jest mnóstwo spektakularnych scen akcji. Pościgi zarówno piesze, motocyklowe, jak i helikopterowe zapierają dech w piersiach, nie tylko ze względu na sposób ich nakręcenia, dzięki któremu zamiast trzęsącej się kamery, mamy zazwyczaj pełen ogląd sytuacji, ale też ze względu na fakt, iż obfitują one w większości w praktyczne efekty specjalne. To niestety stanowi rzadkość w dzisiejszym kinie akcji. Tom Cruise specjalnie dla Fallout skoczył z samolotu lecącego na wysokości 7000m, złamał kostkę przeskakując z jednego budynku na drugi, a nawet nauczył się latać helikopterem, by jedną z największych i najbardziej niebezpiecznych scen akcji w historii Mission: Impossible wykonać całkowicie samemu. Wydaje się, że Fallout wzniosło się na tak wysoki poziom scen akcji, że w kolejnej odsłonie ekipa Ethana Hunta będzie chyba musiała udać się do kosmosu.

Słyszałem sporo opinii, jakoby Mission: Impossible – Fallout był jednym z najlepszych filmów akcji w historii. Nie posuwałbym się, aż tak daleko, ponieważ nadal jest to historia ratowania świata przed zagładą nuklearną, co samo w sobie nie jest innowacyjne, a poza tym kilka zagrań fabularnych może wydawać się momentami naiwne. Niemniej jednak jest to z pewnością jeden z najlepszych filmów akcji tej dekady, który pod względami intrygi, rozwoju postaci i widowiskowych scen akcji zawiesił poprzeczkę niebotycznie wysoko. Fallout jest emocjonującym, spektakularnym filmem, który stanowi dowód na to, że Tom Cruise starzeje się jak wino. Jako szósta część serii zaostrza tylko apetyt na kolejne misje niemożliwe.

Paweł Mozolewski

Udostępnij przez: