Morderstwo w Orient Expressie [RECENZJA] Zabójstwo charakterów
Pierwsza ekranizacja powieści Morderstwo w Orient Expressie Agathy Christie powstała w roku 1974 w reżyserii Sidneya Lumeta. Film umiejętnie wciągał widza w dramat rozgrywający się w pociągu, budował atmosferę tajemnicy i zachwycał kreacjami aktorskimi ówczesnych gwiazd, m. in. Ingrid Bergman, która za swoją rolę otrzymała Oscara. Po ponad czterdziestu latach Kenneth Branagh postanowił spróbować swoich sił, nie tylko w próbie przywrócenia na ekrany historii o detektywie Poirot, ale również we wcieleniu się w jego postać. Z jakim skutkiem?
Plejada gwiazd
Kenneth Branagh jako reżyser postarał się, by do nowej wersji Morderstwa w Orient Expressie widzów przyciągał nie tylko sentyment do postaci ekscentrycznego detektywa, ale również nazwiska znanych aktorów. I tak na ekranie możemy oglądać: Judi Dench, Michelle Pfeiffer, Johnny’ego Deppa, Willema Dafoe oraz Penelope Cruz. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że mimo iż grają tu same sławy, prawdziwej gwiazdy w filmie brak. Z żadną z postaci poza detektywem Poirot, na którym oczywiście skupia się historia, nie poznajemy się bliżej. Trudno aktorom w takiej sytuacji wykazać się umiejętnościami, kiedy mają do wypowiedzenia jedynie kilka kwestii, dodatkowo szybko przez widza zapomnianych.
Detektyw z symetrycznym wąsem
Głównego bohatera, Herculesa Poirot, który jest rozsławionym belgijskim detektywem, poznajemy, gdy brawurowo rozwiązuje zagadkę zniknięcia cennego antyku w Jeruzalem. Od razu dowiadujemy się, że jest to człowiek ekscentryczny o zamiłowaniu do symetrii i mający świetne oko do szczegółów, co zresztą pomogło mu w karierze. Zasadą, którą wyznaje jest to, że istnieje tylko dobro i zło, nic pomiędzy. Nie sposób nie zwrócić uwagi także na charakterystyczne, bujne wąsy, które są jego cechą rozpoznawczą.
Po rozwiązaniu zagadki w Jeruzalem przenosimy się do Istambułu, skąd detektyw postanawia wrócić do Europy słynnym pociągiem Orient Express. Przed odjazdem widzowie mają okazję zapoznać się w urywkowych ujęciach z pasażerami, z którymi przyjdzie nam dzielić resztę podróży, między innymi księżną Dragomiroff, guwernantką Mary Debenham oraz doktorem Arbuthnotem. Głównym wątkiem filmu jest rozwiązanie morderstwa Samuela Ratchetta, amerykańskiego milionera, do którego doszło w noc zejścia lawiny na pociąg. Ofiara została odurzona narkotykiem, a następnie, podczas snu w swojej kabinie, pchniętym nożem dwanaście razy. Dodatkową zagadką jest to, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Pozostali pasażerowie zostają uwięzieni gdzieś w górach, a jedyne co mogą zrobić w tej sytuacji to czekać na ratunek, jednocześnie wiedząc, że któryś z nich jest zabójcą. Niestety w pewnych momentach zapomina się, że chodzi tu o rozwiązanie zagadki, napięcie i aura tajemnicy nie istnieje, a postacie mogłyby równie dobrze odbywać miłą przejażdżkę pociągiem.
Chaotyczna podróż
Wszystkich bohaterów, którzy biorą udział w historii jest aż szesnaście. Już sama ich liczba nastręcza problemów – i w zapamiętaniu, i w dogłębnym przedstawieniu, a w połączeniu z chaotyczną narracją ciężko się widzowi odnaleźć. Przy tak rozbudowanej obsadzie trzeba się nie lada napocić, by wszystkim bohaterom oddać honor, co niestety reżyserowi się nie udało. Większość z nich albo nie zapada w pamięć, jak służąca księżnej, albo jest karykaturalnie przerysowana, jak choćby Hrabia Andrenyi, który się właściwie nie odzywa, tylko sporadycznie powarkuje i bierze udział w bijatykach.
Żaden z aktorów oprócz Kennetha Branagha nie może się wykazać, ponieważ po prostu nie ma na to wystarczająco czasu. Niestety nawet mimo tej przewagi i jemu się to nie udaje. Hercules Poirot w założeniu miał być człowiekiem niepozornym, trochę śmiesznym, który jest jednak w stanie rozwikłać najtrudniejsze zagadki. Mimo najszczerszych chęci ciężko dopasować Kennetha Branagha do tej roli. Od początku nie jest przekonywujący jako genialny detektyw, a w dalszej części zaczynamy nawet wątpić w jego rzekome umiejętności dedukcji. Jego Poirot jest zbyt porywczy i teatralny, by być autentyczny.
Jak na film o uporządkowanym detektywie, jest on w strasznym nieładzie. Akcja przeskakuje z jednej sceny na drugą, między postaciami i wątkami w taki sposób, że widzowi trudno się odnaleźć i samemu prowadzić własne śledztwo. Niektóre wcześniejsze wskazówki nigdy nie zostają wyjaśnione i jedynie znajomość oryginału pozwala się jakkolwiek odnaleźć w tej chaotycznej łamigłówce. Punkt kulminacyjny filmu – rozwiązanie zagadki – wypada blado i niezbyt przekonywająco. Ciężko nam wczuć się w motywację bohaterów, których ledwo znamy.
Odstawienie na boczny tor
Reżyser chciał ukazać zachwianie wyznawanej przez Poirota moralności. Ma on poczucie, że świat da się podzielić, nie ma w nim szarości. Detektyw zostaje jednak wystawiony na próbę swojej wiary. Zamordowany mężczyzna dopuścił się w przeszłości straszliwej zbrodni, a więc czy to co go spotkało nie było jedynie wymierzeniem sprawiedliwości? W rozmowie z główną sprawczynią zbrodni wyznaje: „Było dobro i zło, a teraz jest pani”. Morderstwo przestaje być dla niego jednowymiarowym aktem zła. Pytania natury etycznej zostają jednak zepchnięte na drugi plan i gubią się gdzieś pod kołami pociągu.
Pociąg kończy bieg
Film nie przekonuje też efektami specjalnymi, które nie są zbyt udane, a do tego przywodzą na myśl raczej baśń czy animację niż opowieść detektywistyczną. Fantastyczne, monumentalne pejzaże dają poczucie odrealniania, a Orient Expressowi bliżej tutaj do Ekspresu polarnego z bajki dla dzieci niż do prawdziwego pociągu.
Kenneth Branagh chciał historii pełnej akcji, tajemnicy, wielkich aktorów, pięknych zdjęć i świetnych efektów specjalnych. A wszystko to postanowił wepchnąć na siłę w dwugodzinny film, tym samym tworząc obraz bez składu i ładu, tracąc na aspekcie psychologicznym i niuansach wątku detektywistycznego. Niestety w tym wypadku więcej wcale nie znaczy lepiej.
Weronika Leszczyńska