Snajper. Żołnierz. Kłamca. Bohater. Morderca.
Clint Eastwood postanowił uczynić swoją najnowszą produkcję hołdem dla najbardziej skutecznego strzelca wyborowego w historii Armii Stanów Zjednoczonych – postaci kontrowersyjnej i mocno niejednoznacznej. Posiłkując się autobiografią Kyle’a, reżyser przyjmuje perspektywę zdarzeń bohatera. Jeśli ktoś liczy na gorzkie i krytyczne w swoim wydźwięku kino antywojenne, to po seansie może skończyć z kwaśną miną. W żadnym razie nie oznacza to, że „Snajper” jest przeładowaną patetycznymi frazami laurką na cześć konfliktów zbrojnych. To po prostu historia niezwykłego człowieka.
Moja pierwsza myśl podczas oglądania „Snajpera” była mniej więcej taka: Eastwood wie jak pokazać wojnę. Kapitalne przejścia między świetnymi ujęciami, podnosząca ciśnienie muzyka i ambientowe, elektroniczne dźwięki, które bezbłędnie budują napięcie. Ciekawie skonstruowany został również prolog – tytułowego snajpera poznajemy podczas misji w Iraku; zanim jednak będzie nam dane ujrzeć kulminację, akcja cofnie się o parę ładnych lat. W efekcie przeskakujemy przez kluczowe zdarzenia, które doprowadziły głównego bohatera do pierwszej sceny filmu. Oryginalne? Nie. Satysfakcjonujące? Jak najbardziej. Mam natomiast pewne zarzuty co do narracji – zrozumiałe jest, że przy przedstawianiu kilkunastoletniej historii nie można pozwalać sobie na dłużyzny, chciałbym jednak, by reżyser zatrzymał się na chwilę w kilku miejscach. Niektóre wątki i sytuacje sprawiają wrażenie przedwcześnie uciętych na rzecz następnych. Czuć w tym kalkulację – tutaj każda scena ma określony i dość jasny cel, a wszystkie, niczym puzzle, składa się na obraz Kyle’a. A nie jest to nieskazitelny wizerunek jak twierdzą pewne głosy krytyki. Z odwagą, poczuciem obowiązku, miłością i szlachetnością zostaje zestawiona żądza odwetu, niepotrzebne ryzykanctwo (życiem, nie tylko swoim) i pewien egoizm (przekładanie własnych ideałów nad dobro rodziny). Istotnym i przekonującym wątkiem jest też niszczycielski wpływ służby Chrisa na życie rodzinne i spowodowany tym konflikt z żoną. Choć w ogólnym rozrachunku film ma tendencję do faworyzowania cnót głównego bohatera, trudno mi to postrzegać jako wadę – to w końcu to jego wersja tej opowieści.
Efektem tej perspektywy jest jednak brak wnikliwego wglądu w kwestie polityczne i faktyczną genezę zbrojnej interwencji USA na terenie Iraku. Nie jest nam też dane poznać drugą stronę medalu – Irakijczycy są tu jednoznacznie postrzegani jako wróg. Uprzedzając krytykę – Eastwood nie zapomniał o „Listach z Iwo Jimy”, jego najnowsze dzieło to nie portret wojny, a człowieka. Człowieka, dla którego sytuacja była oczywista – oni są zagrożeniem, a zagrożenia należy eliminować. Proste i zrozumiałe. Nikt nie każe nam podzielać nieskomplikowanych ideałów protagonisty, po prostu dostajemy możliwość zobaczenia wojny przez lunetę karabinu snajperskiego.
Tak jak już wspomniałem wcześniej – sceny mające miejsce w Iraku to majstersztyk. Dla samych wymian ognia i strzeleckich łowów Kyle’a mam ochotę obejrzeć „Snajpera” jeszcze raz – raptem tydzień po wizycie w kinie. Czym tu się zachwycać? – zapytacie. Po pierwsze, świetnie budowanym i utrzymywanym napięciem. Ogromne znaczenie ma tutaj bezbłędnie zrealizowany dźwięk. Eastwoodowi udała się też niełatwa sztuka połączenia realizmu z efektownością, przy jednoczesnym unikaniu efekciarstwa. Film nie rozczarowuje również w kwestii aktorstwa. Bradley Cooper imponuje, zwłaszcza w scenach podkreślających załamanie Kyle’a. Jest naturalny i wiarygodny, również fizycznie – uzyskanie takiej sylwetki na pewno zostało okupione dużym wysiłkiem. Na uznanie zasługuje również Sienna Miller jako silna i bezpośrednia żona protagonisty. Ich związek został przedstawiony jak najbardziej przekonująco i, nie licząc kilku małych zgrzytów, bez popadania w melodramatyzm. O reszcie obsady trudno mi powiedzieć coś więcej, gdyż stanowi raczej tło. Tło oczywiście istotne i odpowiednio zagrane.
W ogólnym rozrachunku „Snajper” to rewelacyjny dramat wojenny i dobry film biograficzny. Choć razić mogą sporadyczne klisze i pewna tendencyjność przedstawianych wydarzeń, to w pełni rekompensuje to ładunek emocjonalny jaki niesie niemal każdy wątek. Warto jednak pamiętać, by wyzbyć się cynizmu na czas seansu i nie być bezmyślnie krytycznym wobec sporego natężenia patosu w pewnych scenach – należy tu zrozumieć jak istotną dla Amerykanów postacią jest Chris Kyle. Hołd jaki oddaje mu Clint Eastwood jest, i tak całkiem stonowany. A przy tym wszystkim, to bardzo dobre kino.
Mikołaj Lewalski