Spectre: klasyka z innowacją
Spectre to Bond, na którego fani starszych odsłon czekali od lat. Sam Mendes odstawił na bok emocjonalny ciężar i refleksyjną atmosferę Skyfall na rzecz karkołomnych scen akcji i lżejszej tonacji, typowej dla najbadziej ikonicznych filmów serii. Jak to wypada w połączeniu z nową wizją świata agenta 007, konsekwetnie budowaną w trzech ostatnich produkcjach?
Elementy układają się w spójną całość
Zacznijmy od początku. Casino Royale, w mojej opinii najlepszy przedstawiciel nowej serii, ukazuje nam Bonda, jakiego jeszcze nie znaliśmy. To nie czarujący Pierce Brosnan czy balansujący na granicy śmieszności Roger Moore. Daniel Craig jest zaskakująco zimnym zabójcą, dla którego kobiety oznaczają źródło informacji, a nie dodatkowy cel misji do osiągnięcia. Bywa arogancki i złośliwy, na próżno szukać u niego klasy Seana Connery’ego. Jest jednak postacią z krwi i kości, a przemiana, jaka w nim się dokonała, to chyba najbardziej interesująca część nowych filmów. Rozpoczął ją tragiczny finał Casino Royale, który pozbawił naszego bohatera zaufania do innych i dużej części wrażliwości. Agent 007, którego widzimy w nieco przesadnie krytykowanym Quantum of Solace, to żądny krwi i poszukujący zemsty brutal. Zabija bez sensu i refleksji, a nocami zalewa rozdarte serce litrami alkoholu. To nie tylko najbardziej ludzki James Bond, jaki gościł na ekranach kin; najistotniejsza przemiana jego charakteru ma miejsce właśnie w końcowych scenach filmu, kiedy ostatecznie godzi się z utratą ukochanej i wyzbywa sentymentu. W Skyfall czeka go jednak kolejna próba – zmierzenie się z kwestią przemijania i zamknięcie ostatniego rozdziału swojej przeszłości. Udowodnienie własnej skuteczności i akceptacja kolejnej straty doprowadziły naszego bohatera do Spectre. Cynizm, uwodzicielstwo, martini z wódką, gadżety – wszystko jest na swoim miejscu, na szczęście z umiarem i poszanowaniem dla współczesnej postaci.
Film otwiera fantastyczna sekwencja podczas El Día de Muertos w Meksyku. Naszym oczom ukazuje się Bond, który – w stroju kościotrupa – wędruje z partnerką przez tłum świętujących. Kamera Hoyte Van Hoytema zgrabnie i niespiesznie śledzi jego poczynania serwując nam wspaniałe, nieprzerwane cięciami, ujęcie. Następne sceny to 007 w pigułce – namiastka romansu, polowanie, zabójstwo poprzedzone chwytliwą odzywką, wreszcie pościg i niedorzeczna/widowiskowa (kwestia punktu widzenia) kulminacja. Po nieco rozczarowującej czołówce (wciąż jednak niezłej i lepszej niż ta z Quantum of Solace), Bond wraca do Londynu, gdzie po reprymendzie otrzymanej od M, zostaje uziemiony. Tam poznaje też umiarkowanie przyjemnego pana określanego mianem C – człowieka zdeterminowanego, by agentów w terenie zastąpić dronami i prawdziwie orwellowską inwigilacją. Nikogo nie zaskoczy fakt, że 007 kontynuuje śledztwo na własną rękę. Podejmując trop złowieszczej organizacji o nazwie – uwaga – Spectre, wyrusza w podróż, która okaże się znacznie bardziej osobista, niż można było się spodziewać.
Postać Jamesa Bonda ponownie intryguje. Choć z jednej strony odczuwalny jest ciężar wydarzeń z trzech ostatnich filmów, to w jego działaniach i manieryzmach wyraźnie czuć klasykę. Sam Mendes i Daniel Craig znaleźli złoty środek między dwiema wizjami i to chyba największy plus tego filmu. Podczas seansu kiwałem głową z uznaniem podziwiając zabójczą efektywność bohatera, by chwilę później parsknąć śmiechem w reakcji na kolejną komiczną odzywkę. Niemal równie ciekawą postacią okazuje się Madelaine, której niekwestionowana uroda ani trochę nie przyćmiewa siły jej charakteru. Léa Seadoux fantastycznie odnalazła się w swojej roli, nie pozostając daleko w tyle za niedoścignioną, moim zdaniem, Evą Green. Jako dziewczyna Bonda nie jest tylko miłym dla oka dodatkiem, a pełnoprawną partnerką agenta 007 w filmowych wydarzeniach. Pewien zgrzyt zębów wywołują jednak niektóre jej kwestie i lekkie przeszarżowanie wątku dotyczącego zażyłości bohaterów.
Jestem geniuszem zła – dajcie mi to tylko udowodnić
Jednym z zarzutów, jaki można postawić Spectre, jest scenariusz, który niestety miejscami dość mocno kuleje. Wspomniałem już o wątku damsko-męskim, teraz czas na równie ważny, czyli postać antagonisty w filmie. Franz Oberhauser, grany przez Christopha Waltza, to geniusz zbrodni. A przynajmniej tak nam się mówi. Fakt, jego pierwsze pojawienie się na ekranie to realizacyjny masjtersztyk. Groza, tajemnica, teatralność – to wspaniałe i niezwykle obiecujące wprowadzenie. Problem w tym, że obietnica została spełniona tylko częściowo, i to z prostego powodu: Oberhauser dostał stanowczo za mało ekranowego czasu. Z jednej strony potęguje to tajemniczość i złowieszczość jego postaci, z drugiej jednak – nie dane nam jest rzeczywiście dostrzec jego geniusz. „To przez cały czas byłem ja. Jestem autorem twojego cierpienia” – mówi do Bonda w pewnym momencie. To wyznanie robi wrażenie, lecz nie wydaje się tak wiarygodne, jak powinno być, a to dlatego, że musimy mu wierzyć na słowo. Rozumiem, że „spectre” oznacza „widmo”, ale to wymówka, nie argument. Na szczęście rewelacyjna gra Waltza w dużej mierze wynagradza braki w scenariuszu. Koniec końców otrzymujemy interesującego antagonistę, odpowiednio charyzmatycznego i odrażającego – szkoda tylko tego niewykorzystanego potencjału.
Sam Mendes to reżyser, który wsławił się fenomenalnym i słusznie nagrodzonym American Beauty. Jego filmografia, w tym Skyfall, dowodzą, że jest prawdziwym mistrzem wiarygodnych, zapadających w pamięć dialogów. Tymczasem Spectre jest pod tym względem bardzo nierówne. Celne i błyskotliwe wymiany zdań między Bondem a Q i rozmowę w pociągu dzieli niemała przepaść. Podobnie jest z niektórymi kwestiami samego agenta 007. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mieszane uczucia wywołał też we mnie wątek rządowej inwigilacji. Choć sam w sobie był dość interesujący, to nie udało się go zgrabnie połączyć z główną osią fabuły. Trzeba jednak przyznać, że pozwolił w interesujący sposób rozwinąć postać M (świetny Ralph Fiennes), Q (urzekający Ben Wishaw) i Moneypenny (dorównująca wspomnianym panom Naomie Harris).
Nieprawdą jest, że każdy Bond to film świetny technicznie. Wystarczy przypomnieć sobie niektóre sceny-potworki z festiwalu CGI, jakim była Śmierć nadejdzie jutro. Seria miała swoje wzloty i upadki, a jej poprzednia inkarnacja, Skyfall, to wizualne arcydzieło. Choć trzy lata temu byłem znacznie mniej uważnym widzem, to wciąż pamiętam, jak wielkie wrażenie wywołały we mnie sceny w Szanghaju, Makau i przede wszystkim Szkocji (Silva potykający się w mroku roświetlanym wyłącznie przez łunę pożaru do dziś rozpala moją wyobraźnię). Nie oczekiwałem więc, że Spectre dorówna pod tym względem swojemu poprzednikowi. I choć istotnie tak się nie stało, to ma to swoje uzasadnienie. Hipnotyzująca strona wizualna w Skyfall idealnie pasowała do poważniejszego charakteru filmu. Tegoroczny Bond nie bawi się w sentymenty, jest szybki i widowiskowy, a zdjęcia w kapitalny sposób to podkreślają. Meksyk i Austria miejscami powodują opad szczęki, a wspomniane już przeze mnie wprowadzenie Oberhausera zakrawa na arcydzieło.
Pomimo komplikacji misja została zakończona sukcesem
Chciałbym, żebyście dobrze mnie zrozumieli. Spectre nie jest tak udanym filmem, jak Casino Royale czy Skyfall. Kilka wątków zwyczajnie rozczarowuje, niektóre sceny i dialogi rażą pewną sztucznością. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to wciąż naprawdę dobry Bond. Pełen świetnie nakręconej akcji, błyskotliwych docinków i umiejętnie budowanego napięcia – a wszystko to oprawione wspaniałymi zdjęciami i muzyką. Daniel Craig niezmiennie zachwyca, nie przyćmiewając przy tym Léi Sedoux. Każda postać została odpowiednio dobrana i bezbłędnie zagrana, niestety nie wszystkie należycie wykorzystano. Przyjmując szerszą perspektywę – zebranie wydarzeń z poprzednich części udało się do pewnego stopnia. Podobnie sprawa ma się z całym filmem – ma swoje wady, lecz w ostatecznym rozrachunku satysfakcjonuje. I to chyba jest najważniejsze, prawda?
Mikołaj Lewalski