Roger Moore jako największa rola Rogera Moore’a
Zmarł aktor – nie bójmy się tego powiedzieć – wybitny. Oficjalny życiorys Rogera Moore’a łatwo znaleźć w ogólnodostępnych źródłach – zobiektywizowany, uzupełniony o filmografię, poniekąd kompletny. Poniekąd, gdyż rzadko która postać Hollywood wzbudzała tyle kontrowersji, będąc jednocześnie uważaną za wyjątkowo sympatyczną i bezkonfliktową. Tak bowiem mówią na temat Moor’a jego bliżsi i dalsi znajomi, a ja, jako zupełnie nieznajomy, napiszę przy tej smutnej okazji coś subiektywnego.
Największy wpływ na te kontrowersje miały realizacje bondów z lat 70. i 80. Scenariusze tych filmów osiągnęły wówczas maksimum kiczu, jednocześnie przynosząc regularne spadki zysków (które jednak wciąż potężnie górowały nad kosztami). Trzeba przyznać, że cudaczne i przerysowane scenariusze (Moonrakera nazywa się niekiedy komedią szpiegowską) bywały dalekie od tego, czego szuka się w kinie sensacyjnym, posiadały jednak inne zalety. Po pierwsze, jeśli miały być zabawne, to rzeczywiście były. Po drugie – to nie są wcale aż tak złe fabuły. Po trzecie – Moore niezależnie od lekkości, naiwności i przerysowań swoich ról, miał zawsze klasę i wdzięk. W tym żaden inny Bond mu nie dorównał, można oglądać części z jego udziałem wyłącznie po to, żeby przyglądać się z jakim polotem realizuje konwencję. Czas pokazał, że był w tym niezastąpiony.
O bondach z jego udziałem powiedziano wiele (choć możliwe, że nikt tak wiele, jak on sam w książce Bond o Bondzie), na tym jednak Roger Moore się ani nie zaczyna, ani nie kończy. Zaczyna się właściwie od jego szczególnej urody: był wysoki, szczupły i miał rysy twarzy predysponujące go do ról uwodzicieli oraz pozytywnych bohaterów. Na początek zaowocowało to karierą modela. Prezentował bieliznę i swetry, co według niektórych źródeł naznaczyło go przydomkiem „dzianina”. Później było sporo epizodów kinowych i telewizyjnych aż do momentu, kiedy zagrał drugoplanową, ale wyrazistą rolę w znakomitym melodramacie The Last Time I Saw Paris (wielokrotnie z nostalgią wspominał kontakty ze wspaniałą Elizabeth Taylor, mającą tam kreację pierwszoplanową). Istotnym punktem kariery był też serial Maverick – komediowy western. Zdarzył się po drodze także western na serio – Złoto siedmiu świętych. Tytuł wydaje się tanią kompilacją trzech innych tytułów: Złoto dla zuchwałych, Święty i Siedmiu wspaniałych, jednak nie ma z nimi nic wspólnego. Powstał wcześniej niż dwa z nich i w tym samym czasie, co trzeci. To całkiem niezły klasyczny western.
Ostatecznie jednak sława i bogactwo spłynęły na Moore’a niedługo później, właśnie za sprawą serialu Święty. Zagrał przesympatycznego złodzieja, który wyręcza policję w trudnych sprawach, przy okazji nieźle żyjąc z nagród i „prowizji”. Sukces był ogromny. Serial doczekał się sześciu sezonów po kilkanaście odcinków w lekko zmieniającej się konwencji (m.in. z czarno-białego stał się barwny). Moore w większości przypadków sam dobierał kostiumy, wyciągając je… z własnych przepastnych szaf. Był z natury niezwykle eleganckim człowiekiem, z doskonałym wyczuciem okazji i sytuacji. Podobnie traktował jedzenie, alkohole i wybór miejsc, w których bywał.
Święty, jeśli wziąć pod uwagę konwencję i pewne maniery lat 60., broni się do dziś znakomicie. Był to mój pierwszy kontakt z kreacjami Rogera Moore’a, pamiętam z wczesnego dzieciństwa jedną z emisji w polskiej telewizji. Bondy widziałem dopiero później. Wróciłem do Świętego całkiem niedawno i bawiłem się doskonale. Równie dobrze wytrzymał upływ czasu inny serial, w którym Moore podzielił się główną rolą z Tonym Curtisem – Partnerzy. Jedynym mankamentem tej produkcji (poza kilkoma słabszymi odcinkami) są stroje: Moore uległ modzie lat 70. i zaczął ubierać się ekstrawagancko. Nie wyszło to na dobre.
Do legendy przeszły dwa samochody, którymi się poruszał: volvo P1800 ze Świętego i aston martin DBS z Partnerów (volvo jest np. zacytowany w Moście szpiegów). Jeśli chodzi o ten ostatni serial, aston martin był już wyraźną zapowiedzią bondowskich ról (podobnie jak muzyka, skomponowana przez Johna Barry’ego).
Moore potrafił kreować postacie dramatyczne, choć był urodzonym komediantem. Jako człowiek z wrodzoną rzadkiej próby elegancją mógł żartować z samego siebie do woli, bez obawy o to, że przylgnie do niego łata „półgłówka” (to błąd i poniekąd tragedia np. Rowana Atkinsona, także dysponującego potencjałem „serio”). Mógł też grać arystokratów i superagentów. Mógł jednak, podobnie jak w przywołanym wcześniej The Last Time I Saw Paris, brać zupełnie poważne role. Sam był przekonany, że najbardziej wartościową z jego kreacji była ta z filmu Człowiek, który prześladował samego siebie. I nie jest to może arcydzieło, ale pokazuje skalę możliwości aktorskich Moore’a (miał tam do zagrania dwa odmienne charaktery), jego ambicje i pewnego rodzaju skromność. Obraz bowiem tylko pozornie zahacza o kino rozrywkowe. Jego głębsza warstwa to przetrząsanie natury człowieka, trącające chwilami o idee transhumanistyczne.
Naturalnie w tej obszernej filmografii znajdziemy i sporo drugorzędnej sensacji, są też filmy wojenne (Ucieczka na Atenę, Dzikie gęsi, Wilki morskie), którym daleko do klasyków pokroju Tylko dla orłów. Bond „ustawił” karierę Moore’a, ale na szczęście nie zagarnął jej na wyłączność.
To, co ratowało jego wizerunek, to także ogromny dystans wobec samego siebie. Pomijając akcje pozaekranowe, jak przebieranie się za Świętego Mikołaja podczas odwiedzin w przedszkolach, Moore wypowiada się o niektórych ze swoich ról na pograniczu ironii i kpiny:
„Porwanie Sabinek, dzieło pamiętne, choć może z niewłaściwych powodów…”, „Podczas pracy nad filmem The Sicilian Cross nie bardzo nadążaliśmy ze Stacym Keachem za szybko mówiącymi Włochami. Nie sądzę też, abyśmy – podobnie jak publiczność – rozumieli fabułę”. Wystąpił też w jednym z odcinków Muppet Show, grając siebie samego, grającego Bonda (z zaaranżowanym przecudnym qui pro quo w dialogu „– dla kogo pracujesz?! – dla Żaby – zabawne, ja też…”). Podobne, autoparodyczne, piętrowe role zrealizował w Klątwie Różowej Pantery i Wyścigu armatniej kuli, gdzie gra siebie lub kogoś udającego… jego. Bezpretensjonalnie wprowadził śmiertelnie poważnego Bonda do popkultury, z której sam – kiedy chciał – wychodził.
W życiu prywatnym, pomijając przygody sercowe (takiemu przystojniakowi nikt nie wybaczyłby monogamii), jak wspomniałem był bardzo lubiany. Znał niemal wszystkich w gigantycznym świecie kina, a owi „niemal wszyscy” gremialnie lubili go. Od lat zajmował się także bardzo intensywną działalnością charytatywną.
Dożył niemal 90 lat. Kiedy byłem małym chłopcem, oglądałem filmy z jego udziałem i bardzo chciałem być taki jak on. Wiadomość o jego śmierci przyjąłem z ogromnym żalem, może to zabrzmi trywialnie, ale jakaś część mnie też nagle zniknęła. Wciąż trwają spory o to, czy kino jest dobrym wynalazkiem, ale myślę, że tak. Jeszcze wczoraj oglądałem dwa odcinki Świętego – trochę z sentymentem, trochę z uśmiechem. Jutro obejrzę kolejny i wolałbym być przy tym sam.
PS. Informacje i cytaty pochodzą z książek Rogera Moore’a Ostatni z żywych oraz Bond o Bondzie. 50 lat w służbie Jej Królewskiej Mości, a także z innych licznych źródeł, których już nie pomnę i z wniosków osobiście wyciąganych po projekcjach.
Sławomir Płatek