Turbo Kid – BMX kontra Zło
Zacznę, proszę wybaczyć, od prywatnej dygresji, która jednak poprowadzi do sedna. Otóż w połowie lat 80. cała dzielnica, na której się wychowywałem, była owładnięta mitem roweru BMX. W pewnym wieku kupowało się dżinsy w Pewexie, kasety Maxell (najlepiej chromowe), przesiadywało u znajomych posiadaczy odtwarzaczy video, oglądało Commando, a poza tym wszystkim – jeździło się na rowerach. Był to czasem Pelikan, innym razem Zenit, ale najczęściej Wigry (miały numery od 1 do 5, i nikt nie wiedział, czym właściwie się różnią). Ot – siermiężna rzeczywistość późnej PRL, gdzie wszyscy wiedzieli, czym są spodnie Levis 501 i czym jest rower BMX, ale nosili „texasy” i jeździli na serii „wigry”. I marzyli o BMX, ale tego nie posiadał nikt, kto nie miał zaawansowanych znajomości na Zachodzie.
Miałem wówczas wigry-3 i chciałem być „turbo-kid”. Udawało mi się przejechać około 50 metrów na tylnym kole, zatrzymać się na „stójkę” i wskoczyć kilka schodów pod górę. Kiedy już osiągnąłem te sprawności, pękła rama w moim „wyczynowcu”. Następny rower kupiłem po dziesięciu latach, a prawdziwy BMX pojawił się w zasięgu wzroku mniej więcej w tym samym czasie. Dopóki nie upadł realny socjalizm, spodnie Levisa i rowery BMX były legendą, a nieliczni posiadacze wzbudzali zawiść i podziw. Chodzę czasem na spacer wokół różnych parków rozrywki i widzę nowych bohaterów Powrotu do przyszłości fruwających na deskorolkach, nowych Rad-ów, robiących na swoich BMX-ach to wszystko, co wypróbowane na wigry prowadziło w najlepszym wypadku do złamania ramy, a w najgorszym – do złamania kości. Zachód miał to wszystko o dwadzieścia lat wcześniej – i w filmach, i w życiu.
Wspomniałem o Rad – to amerykański film z 1986 roku, który zbliża nas do właściwej części recenzji. Nie ma żadnych informacji o tym, żeby Rad był kiedykolwiek emitowany w Polsce, ale jego fabuła jest prosta dla kogoś, kto oglądał Dirty Dancing i serię Rocky, nie trzeba nawet znać angielskiego (nieliczni szczęśliwcy oglądali to dzięki telewizji satelitarnej, na zagranicznych kanałach). Historia jest o dzieciakach („kids”) jeżdżących wyczynowo na rowerach BMX i czasowo lokuje się w samym epicentrum mody na te rowerki. W kluczowych, dramatycznych momentach obrazu pojawia się piosenka Thunder in Your Heart Johna Farnhama (jednego z najsławniejszych australijskich muzyków). Zmierzając do Turbo Kid – film rozpoczyna się sekwencją podróży głównego bohatera. Jaki jest jego środek transportu? Rower BMX. Jaką melodię słychać w tle? Thunder in Your Heart.
Zwyczaj cytowania muzyki z wcześniejszych dzieł nie jest oczywiście nowy. To specyficzny rodzaj gry międzytekstowej, często w formie zwykłego żartu (z nowszych przykładów – utwór Mississippi Queen zagrany w pierwszej części Niezniszczalnych – nawiązanie do Znikającego punktu). Tu jednak chodzi o coś więcej. Turbo Kid jest bowiem w całości zbudowany wyłącznie z cytatów. To idealny model kina postmodernistycznego: realizuje po pierwsze tezę o niemożliwości stworzenia czegoś nowego, według której pozostaje jedynie możliwość układania już istniejących klocków w inne wzory, po drugie – to kino do cna nostalgiczne. Do tego dochodzi pozagatunkowość. Sporo tu parodii, ale to nie jest film-parodia, sporo humoru, ale to nie komedia, sporo fantastyki, ale to nie kino fantastyczne. Jeśli chodzi o soundtrack, wrócę do niego jeszcze za chwilę, bo warto.
Pierwowzorem, który sprowokował fabułę Turbo Kid (i antycypował finałową walkę) była miniatura T is for Turbo (2015, reż. François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell). Pomysł okazał się na tyle inspirujący, że uruchomiono crowdfunding, co pozwoliło sfinansować pełny metraż – pomimo wszystkich przerysowań znacznie poważniejszy od pierwowzoru, odpowiedzialnie obchodzący się z uniwersum, w którym się lokuje.
Nie będzie łatwo spisać wszystkie „klocki”, z których zbudowano Turbo Kid – jest ich zbyt wiele. Ważne, że budowla, powstała z ich użyciem, prezentuje się okazale i zarazem wyjątkowo wdzięcznie. Warto jednak wspomnieć chociaż o niektórych z owych klocków. BMX i Rad to pierwszy. Pustynia, walka o zasoby oraz stroje hordy złych postaci, to motywy z Mad Maxa. Zeus, główny antagonista, świecący czerwonym okiem w finałowej scenie, jest nowym wcieleniem Terminatora. Frederic, przyjaciel bohatera, to kopia Indiany Jonesa. Ucięta ręka, odbudowana w formie elektronicznej protezy, jest motywem z Gwiezdnych wojen. Jednorożec pojawiający się jako zabawka w kilku scenach, nawiązuje do Łowcy androidów. Podróż na śmietnik robotów i miłość do robota to bezpośrednie cytaty z Cherry Model 2000. Mistrz w siłowaniu się na rękę jest motywem z Over the Top. Oczywiście nie obeszło się bez dinozaurów (tu byłoby wiele przykładów). Dlaczego akcja jest osadzona w roku 1997? W tym roku osadzono także akcję, nakręconej w 1981 roku, postapokaliptycznej Ucieczki z Nowego Jorku. Oprócz tego hektolitry krwi, co jest przejaskrawioną powtórką z takich (i tak już groteskowo krwawych) produkcji, jak Commando czy późniejsze części Rambo. Warto wspomnieć i o tradycji neo-gladiatorów obecnych w kinie postapokaliptycznym (Mad Max), dystopijnym (Rollerball), sztuk walki (Wejście smoka, Krwawy sport). Należy też zauważyć superbohaterów przypominających postacie z japońskich kreskówek. Listę odwołań można oczywiście przedłużać, a tytuły mnożyć. Cały film zbudowany jest z sampli i wszystko to tytuły klasyków kinowych i wideo z lat 80 (niekiedy 70.). Nie przez przypadek.
Lęki i nadzieje epoki Reagana wytworzyły lub skrystalizowały wszystkie wspomniane toposy filmowe. Spodziewano się dość powszechnie, że w roku na przykład 1997, świat będzie po jakiejś totalnej katastrofie. A dzieciaki („kids”), wyobrażały sobie siebie samych jako bohaterów swoich ulubionych filmów. Cóż z tego, że w owym 1997 nie byłyby już „dzieciakami”, wyobraźnia gwarantuje tu całkowity bezczas; tę samą baśniowość realizuje Turbo Kid.
Grupa docelowa widzów, jest sprofilowana w pierwszym rzędzie pod sentymenty owych, dorosłych już, marzycieli z lat 80. Mieliśmy w Polsce, razem ze „zgniłym Zachodem”, wspólne fantazje: dzielny rowerzysta pokonuje Imperium Zła. Oni mieli BMX-y, my – nie mieliśmy, ale wszyscy, po obu stronach Żelaznej Kurtyny, błądziliśmy po identycznej krainie utopii, chociaż przeciętny podwórkowy „kid” z Gdańska jeździł rowerem wigry. Ten film łączy, to jeden z tych, które być może nie znajdą się na szczytach rankingów i w nominacjach festiwalowych, ale mają szasnsę, że powstaną wokół nich fan-cluby i mogą stać się filmami „kultowymi” na podobnej zasadzie jak Dogma Kevina Smitha.
Czy jednak jego wartość polega wyłącznie na wspólnym rozpamiętywaniu jakiegoś sentymentalnego pokolenia zbłąkanych niby-romantyków? Nie, jest to bowiem produkcja perfekcyjna na poziomie realizacji kinematograficznej. Każdy taki film obrazuje jakąś historię i o jego wartości stanowi skuteczność tej realizacji. W tym przypadku skuteczność wynosi sto procent, jest to film idealny w swojej konwencji, a wyższość jednych konwencji nad innymi, to już inny temat. Zgrabne układanie wspomnianych wyżej klocków nie jest wcale prostą umiejętnością, a sama historia – pomimo przerysowań – jest na swój sposób wciągająca i angażująca emocjonalnie. Znakomite jest też poczucie humoru, na przykład w momentach, kiedy armia potwornych żołnierzy Zeusa pedałuje na małych rowerkach (jest kryzys paliwowy). Jeśli ktoś potrafi tak pięknie zagrać na tych sentymentach, to znaczy, że jest wirtuozem.
Warto zwrócić uwagę na zestaw rekwizytów i scenografie. Wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, estetycznie i technicznie.
Na koniec obiecana informacja o ścieżce dźwiękowej. Poza wspomnianym Thunder in Your Heart, jedynym zapożyczonym utworem, cała reszta kompozycji została napisana do filmu przez kanadyjski zespół Le Matos. W ich muzyce słychać echo przede wszystkim wczesnego i środkowego Kraftwerk, można jednak znaleźć silne nawiązania do innych klasyków, którzy okres największej popularności przeżywali w latach 80. Są to zarówno starsi wykonawcy (np. Tangerine Dream i J.M. Jarre), jak i młodsi (przebrzmiewa Depeche Mode z okresu new romantic). Zarówno same kompozycje, jak ich wpasowanie w wydźwięk filmu, są świetne. To z pewnością jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych upływającego roku w kinie. Dobra wiadomość: na początku grudnia został wydany dwupłytowy album CD zespołu Le Matos (to ich drugie wydawnictwo po debiucie Join Us). Jedna płyta jest soundtrackiem z Turbo Kid, druga to zestaw dziesięciu utworów inspirowanych soundtrackiem, zmiksowanych w typowe, kilkuminutowe kompozycje. Brzmi znakomicie.
Jeśli to za mało, niech atutem będzie wyjątkowa uroda i gra Laurence Leboeuf, której jestem od niedawna fanem.
Sławomir Płatek