Liga Sprawiedliwości [RECENZJA] Do diabła!

Jeśli chodzi o superbohaterów, jestem totalnym laikiem. Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć tych, których w miarę znam z obydwu najpopularniejszych uniwersów. Dlaczego więc poszedłem na najnowszą Ligę sprawiedliwości? Z czystej ciekawości. Co o niej sądzę? Była…

Całkiem niezła

Tym dwuczłonowym określeniem (zmieniając drugi przymiotnik) można by było określić najnowszy film Zacka Snydera. „Całkiem to”, „całkiem tamto”. W niewielu miejscach można byłoby natomiast powiedzieć, że film jest „naprawdę…”. Da się odnieść nawet wrażenie, że część budżetu (300 milinów dolarów) poszła nie tam, gdzie pójść powinna. Co jednak dostajemy w zamian? Mnóstwo efektów specjalnych, które wręcz wylewają się z ekranu (ale to jest NAPRAWDĘ dobrze zrobione), wystarczająco zarysowanych bohaterów (by widz nie odniósł wrażenia, że działają, ponieważ tak zażyczył sobie scenarzysta) oraz w miarę prostą historię (bo o czymś film musi opowiadać, co nie?). A propos samej historii…

Daje radę

Przed obejrzeniem Ligi sprawiedliwości warto przypomnieć sobie Batmana v Supermana: Świt sprawiedliwości, by nie czuć się zagubionym w kilku poprowadzonych wątkach (no i jednak z tego powodu, że jest to niejako kontynuacja). Warto, ale nie trzeba – jestem przykładem widza, któremu „jakoś się zapomniało obejrzeć poprzedni film”. Czy coś przede mną umknęło? Niekoniecznie. Z poprowadzonej narracji bardzo łatwo wywnioskować, co jest czym, kto jest kim, dlaczego tak a nie inaczej. Proste, prawda?

No i niestety szkoda, że takie proste… Sama historia wypada dość średnio. Nie jest to szczyt marzeń fana komiksów czy też regularnego widza, ale nie należy również psioczyć nad fabułą. Śmiało można jednak zauważyć, że film jest poprawnie zrobiony rzemieślniczo. Poprawnie opowiedziana historia, poprawnie zarysowane postaci i ich motywacje, poprawnie wszystko razem zmontowane. Jednakże w całej tej poprawności zabrakło czegoś niezauważalnego. Czegoś, co będzie skłaniało widza po wyjściu z seansu do myślenia przez następne godziny i dni o filmie. Produkcja niestety bardzo szybko wylatuje ze świadomości i pozostaje tylko wrażenie, że „no, oglądało się kiedyś”. I tyle.

Otóż Batman (Ben Affleck) postanawia odnaleźć kilku superbohaterów, by z ich pomocą rozprawić się z nadciągającym zagrożeniem dla Ziemi. W Batmanie v Supermanie u boku człowieka nietoperza pojawiła się Wonder Woman (Gal Gadot), która również i w najnowszej części jest zmuszona uratować świat. Ale to nie koniec plejady superbohaterów. Z pomocą Brucowi Waynenowi przychodzą jeszcze Flash (Ezra Miller), Cyborg (Ray Fisher) oraz Aquaman (Jason Momoa).

Zagrożeniem okazuje się najazd Steppenwolfa, który z pomocą poddanych mu diabolicznych istot z kosmosu i zdobytych Mother Boxów, postanawia zrobić sobie z Ziemi kolejną planetę przypominającą jego rodzinne strony.

Tu jednak rodzi się zasadnicze pytanie: Czy główny zły bohater zasługuje na miano złoczyńcy roku? Odpowiedź pada od razu: Nie. Gdyby można porównać głównego antagonistę z jakimś innym złoczyńcą z filmów DC, z całą pewnością stawiałbym na Doomsday’a ukazanego w Batman v Superman. Steppenwolf nie zapada po prostu w pamięć i odnosi się wrażenie, że jest tam tylko po to, aby bohaterowie mieli co robić, a fabuła szła do przodu.

To kupić bilet?

Kupić. To wciąż dający radochę film superbohaterski. Film z niezłymi zdjęciami. Film z naprawdę spoko muzyką. Film z niezbyt wymagającą historią, która jest fundamentem pod całą gamę scen nasyconych efektami specjalnymi. Jest tu trochę humoru sytuacyjnego, trochę uzasadnionych dramatów (zwłaszcza u Victora Stone’a) a za to naprawdę mnóstwo okazji by oddać się całkowicie toczącym się na ekranie choreografiom walki. Jak dla mnie produkcja warta wyjścia z domu ze znajomymi.

Udostępnij przez: