43. FPFF w Gdyni | Monument – „Filmów nie robi się dla odbiorców.” [Recenzja]

Monument (2018, reż. Jagoda Szelc)

Po swoim dobrze przyjętym debiucie (Wieża. Jasny dzień, 2017), nagrodzonym między innymi za scenariusz, Jagoda Szelc powraca do Gdyni z kolejnym filmem – projektem dyplomowym absolwentów wydziału aktorskiego łódzkiej Szkoły Filmowej. Fakt, że jest to właśnie „projekt dyplomowy”, należy podkreślić już na wstępie, bo podczas projekcji trudno oprzeć się wrażeniu, że kolejne sceny są „zaliczaniem”: udanym (a jakże) zaprezentowaniem szerokiego zakresu umiejętności aktorskich, nie wnoszącym jednak nic do treści. Chyba, że taka miała być treść: niespójna, impresyjna i wieloznaczna.

Jak przyznała reżyserka, w związku z oskarżeniami o niezrozumiałe zakończenie Wieży…, postanowiła zakończyć Monument sceną wyjaśniającą (czytelnicy, którzy planują obejrzeć film i nie lubią spoilerów, mogą pominąć niniejszy akapit). Filmowa opowieść została więc ujęta w klamrę realizmu i jednoznaczności: na wstępie oglądamy grupę studentów, którzy jadą busem na praktyki (nie wiemy jeszcze dokąd); bus zatrzymuje się na stacji, pasażerowie robią zakupy, integrują się przy papierosie i alkoholu, wreszcie ruszają w dalszą podróż. Na tym realizm się kończy – aby powrócić w ostatniej scenie, przedstawiającej wydobycie z przepaści wraku busa. Jak się okazuje, bohaterowie, których losy śledziliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt minut, w rzeczywistości nigdy nie dotarli do celu. Praktyki, jakie odbywają w ośrodku wypoczynkowym (obsługując gości, sprzątając i gotując), należą więc najwyraźniej do alternatywnej rzeczywistości „życia po życiu”. Widzieliśmy już podobne pomysły fabularne – w Innych (2001, reż. Amenábar) czy Szóstym zmyśle (1999, reż. Night Shyamalan). Jednak choć autorka Monumentu podrzuca nam prostą interpretację, niewiele wyjaśnia; to domniemane „zaświaty” i rządzące nimi reguły domagają się wytłumaczenia. Prawdą jest, że taka nadrzeczywistość nie musi (może nawet nie powinna) być racjonalna; w tym przypadku jednak stanowi ona świat przedstawiony filmu, a więc powinna być jakkolwiek spójna. Nie odmawiam autorce możliwości stworzenia własnego uniwersum z jego unikalnymi regułami, ale jak już wspomniałam, wobec panującego w filmie chaosu powstaje wrażenie, że pod fasadą filozoficznej głębi kryją się jedynie ćwiczenia warsztatowe – zarówno aktorskie, jak i formalne. Poza tym, wyjaśniając wszystko wypadkiem samochodowym, Szelc sama wytrąca sobie z ręki jeden z największych atutów Monumentu, czyli subtelne sugestie, że mamy do czynienia z „życiem po życiu”. Końcowa scena jest niczym cios obuchem w głowę: odbiera przyjemność samodzielnej interpretacji i koncentruje uwagę odbiorców na treści, która z kolei opiera się wyjaśnieniu (tj. na samej charakterystyce egzystencji poza światem).

Odkładając jednak na bok kwestię interpretacji, należy zwrócić uwagę na wyjątkowe cechy formalne twórczości młodej reżyserki: podobnie jak w Wieży…, w Monumencie Szelc konsekwentnie buduje napięcie poprzez muzykę, „rwany” montaż i pracę kamery. Zdarza się, że aktorzy zwracają się bezpośrednio do widzów, przypominając tym samym o iluzyjności wykreowanego świata. Jeżeli Wieżę… można określić – za jednym z recenzentów – „pierwszym polskim emocjonalnym horrorem”, to Monument – drugim. Nie sądzę jednak, by „emocjonalny horror” było najtrafniejszym określeniem, bo do grona tak zwanych emocjonalnych horrorów można by zaliczyć m.in. The Ring (2002, reż. Verbinsky) czy Obecność (2013, reż. Wan). Tymczasem filmy Szelc są wyjątkowe w swoim rodzaju: wywołują niepokój, który trwa od pierwszej do ostatniej sceny i w żadnym momencie nie zostaje rozładowany. Biorąc pod uwagę tak umiejętne projektowanie reakcji odbiorcy i wyczucie języka filmowego, dziwię się stwierdzeniu reżyserki, że „filmów nie robi się dla odbiorców” (wypowiedź ze spotkania po oficjalnym pokazie Monumentu na FPFF w Gdyni, 18 września 2018). Prawdopodobnie była to jednak dość niezręczna obrona przed zarzutami dotyczącymi hermetycznej treści (które zresztą sama wyżej formułuję). Jeśli bowiem filmu nie robi się dla widzów, po co prezentować go na festiwalu? A jeżeli już się go prezentuje, czy nie uczciwiej byłoby zaznaczyć już w samym tytule, że obraz nie został stworzony dla widzów (tak, aby ci nie tracili na niego czasu i pieniędzy)? To oczywiste, że film bez widza nie ma racji bytu: każdy film c h c e być o g l ą d a n y, inaczej by nie powstał. O tym, że reżyserce zależy na widowni mimo przytoczonej wypowiedzi, świadczy nie tylko jej wrażliwość na krytykę (wspomniane „wyjaśniające zakończenie” jako odpowiedź na zarzuty wobec Wieży…, jak i odpieranie zarzutów o „antyreligijność”), ale również wyrażenie obawy o tak zwaną „klęskę drugiego filmu”. Aby „klęsce” zapobiec, Szelc zabrała się za projekt dyplomowy, przezornie tępiąc ostrze krytyki, bo to przecież „tylko” projekt dyplomowy. Muszę przyznać, że strategia jest słuszna: mam wrażenie, że film mógłby być znacznie lepszy, gdyby nie ograniczenia w postaci niskiego budżetu (dwieście tysięcy złotych), a przede wszystkim w postaci ograniczonego czasu – całość (włączając pracę nad scenariuszem i montaż) powstała w zaledwie sześć miesięcy (!). Jeśli spojrzeć na to od tej strony – należałoby wręcz wyrazić podziw, że Monument jest filmem niezłym. Pozostaje więc czekać na trzeci film Szelc – miejmy nadzieję, że tym razem w pełni dopracowany i wystarczająco dofinansowany.

Anna Felskowska

Udostępnij przez: